poniedziałek, 29 listopada 2010

Tydzień

Tydzień temu lądowaliśmy w Seattle.
Nadal nie czuję, że zmieniłam kontynent. A tym bardziej, że jesteśmy tu na dłużej. Codziennie rano budzę się z myślą "czy to już dzisiaj zacznę strasznie tęsknić?". Pewnie nie zacznę zanim do mnie nie dotrze, że nie jesteśmy tu na wakacjach.

W mieście wiecznego deszczu, przez ten tydzień, padało 2 godziny. W nocy.
A to przecież najbardziej deszczowa pora roku! Nadal nie wyjęłam kaloszy z walizki.
Jeszcze tydzień bez opadów i zacznę wierzyć w to co mówią mieszkańcy Seattle. Że wymyślili ten deszcz, żeby odstraszać rozważających zamieszkanie tutaj:)

Marcin pojechał do pracy. Dzisiaj rezyduje w Twin Peaks.
A my się obijamy w domu.
Dziewczyny wyciągnęły z walizki klocki i zgodnie budują. Pola właśnie opowiada jak to wczoraj była na działce u babci Wandzi. Tia...
Chyba się wybierzemy na spacer po okolicy. Może przyniosę z tej wyprawy jakieś zdjęcia. I mleko do kawy. Kawa. Tęsknię za Nescafe Espresso, bo tutaj tylko Classic i niewiele poza tym. W kuchni stoi jakiś ekspres do kawy, ale tak jak zmywarki, udaję że go nie widzę. Za to oswoiłam pralkę i suszarkę. Wow! To coś dla mnie. Rozwieszanie prania, macanie go co pół dnia, potykanie się o suszarkę, zdejmowanie z niej ciuchów, to to z czym się rozstaję z dziką rozkoszą!

A dzisiaj na sniadanie jadłam tosty z serkiem wiejskim- prawie jak Piątnica, serio serio.

Zoja i Pola

Dziewczyny dochodzą do siebie po pierwszym ataku alergii.
Winowajca, płatki owsiane, wyeliminowany. Muszę poszukać innych, nieuczulajacych, bo bez płatków jak bez ręki.

Chyba im się tu podoba.
Pola, codziennie, na hasło "jedziemy szukać domu!", wali ręką w kanapę i krzyczy : kce taki domek! Bardzo szybko oswoiły wszystkie kąty i czują się jak u siebie. Dzisiaj pierwszy raz, Zoja, porównując coś z Kabatami, powiedziała : u nas, nie na Kabatach. To pewnie dobrze. Chociaż mnie się gardło ścisnęło.
Często wspominają przedszkole i opowiadają o rzeczach, o których nigdy nie mówiły. Dzięki temu poznaliśmy nowe mantry z jogi, jakieś niesłyszane wcześniej piosenki, choreografie. Śpiewają na okrągło i tylko po angielsku. I rysują, rysują, rysują... Poza tym, Zoja Poli objaśnia różne sprawy.
-Zoja, zalaz psijdzie do nas Zuza, amochodem! mówi Pola, patrząc przez żaluzje na ulice.
-Co ty mowisz! Zuza nie przyjdzie do nas.
-Nie? Cemu? Psijdzie!
-Pola, Zuza tu nie mieszka. Jesteśmy w Ameryce. To jest na końcu świata!

Dużą frajdę sprawia im jeżdżenie po mieście, gdzie ulice są tak strome, że czasami się zastanawiam czy to możliwe, żeby zjechać bezpiecznie. Przy każdym zjeździe, słychać z tyłu radosne podwójne "Ziuuuuuuuuu!!!!!"
Nie pisałam chyba jeszcze jaka niespodzianka nas spotkała w środę po przyjeździe. Dostaliśmy świąteczno-powitalną kartkę z Polski ! Stała się relikwią. Dziewczyny każą ją sobie czytać po kilka razy dziennie. A do namalowanego na niej Mikołaja już kierują swoje prezentowe modły. Monika, Łukasz, buzi!:)
Dzisiaj, Zoja rozmawiała przez Skype ze swoją przyjaciółką Zuzą. Głównie stroiły głupie miny. Ale już się doczekać nie mogę ich prawdziwych rozmów.

Dosyć uciążliwie objawia im się jetlag. Budzą się codziennie o trzeciej lub czwartej nad ranem i mają tysiąc pomysłów. Siku, tulić, jeść, rysować... Najczęściej kończy się to dziką awanturą. Co noc zastanawiamy się, kiedy do naszych drzwi zapuka policja. Koniecznie w lustrzankach i z wąsem!;)

o wąsach napiszę w oddzielnym poście:)

niedziela, 28 listopada 2010

bez zdjęć

mimo, że chciałabym robić zdjęcie co pięć metrów.
Mówię Wam, jak tu jest ładnie!
Wczoraj, przejechaliśmy się po naszej dzielnicy i zakochaliśmy się w tym miejscu jeszcze raz.
W połączeniu z jesienny słońcem i muzyką z lat 60, to miejsce przeniosło nas w inny świat, znany tylko ze starych amerykańskich filmów. Ech...Będziemy się napawać tym klimatem przez miesiąc, a potem wracamy do real life. Wiemy już na 100%, że nie jest to miejsce do życia z dziećmi i pogodziliśmy się tym.
Ale strasznie fajnie jeździć codziennie tymi ulicami i patrzeć na specyficznych ludzi, domy, bary, sklepiki.
Obiecuję dużo zdjęć, jak tylko się ogarniemy.

Od wczoraj intensywniej szukamy domu.
Po pierwszym dniu, wiedzieliśmy już przynajmniej gdzie na pewno mieszkać nie chcemy. Dzielnica alla murzyńska nie przypadła mi do gustu:). Wczoraj oglądaliśmy domy "na złodzieja", czyli wdrapując się po płotkach i zaglądając do środka przez okna. Nawet udało nam się ustrzelić parę fajnych domów i townhousów, ale później się okazywało, że okolica jest właśnie "murzyńska". No straszna królewna ze mnie wyszła przy tej okazji :)) Chociaż ostatecznie, Marcin przyznał mi rację.
Przenieśliśmy więc poszukiwania w rejony droższe, nowocześniejsze i bardziej europejskie.
Całe szczęście robiło się już ciemno, bo metoda "na złodzieja" mogłaby nas tu kosztować trochę więcej niż zdziwione spojrzenia sąsiadów. Powrót do domu mieliśmy bajeczny- wreszcie zobaczyliśmy nocną panoramę Seattle.  Dobrze że wszyscy widzieli "Bezsenność w Seattle" i nie muszę szukać odpowiednich słów, żeby to opisać. Naprawdę robi wrażenie!
Dzisiejsze oglądanie rozpoczęliśmy od kulturalnego już zwiedzania od środka, apartamentu na Mercer Island, przepięknej zielonej wyspie. Przy tej okazji, Pola prawie straciła górne jedynki w melexie wiozącym nas pod to mieszkanie. Mieszkanie w domu z 1949 roku! Myśląc o mamie, od razu stwierdziłam, ze to dobry rocznik i dobry znak:) Nie pomyliłam się, bo apartament piękny i z duszą. Cały w bieli, z długim korytarzem. Taki, że aż chciało się głaskać ściany. Niesamowite, ale od pierwszej minuty przenosił w lata 50, mimo ze poza ścianami, wykładzinami, szafami wnękowymi i urządzoną kuchnią, nie było w nim nic. Niestety-bez balkonu, z maleńką kuchnią i taką samą łazienką. Nie dla nas, ale wiem, że często będę tam wracała myślami. Zaczarował mnie.
Później obejrzeliśmy bardzo przyzwoity townhouse, z piętrem, małym tarasem i niepotrzebnymi trzema łazienkami. To miejsce będziemy rozważać. Szczególnie, że przy tej samej ulicy są dwa przedszkola. Okolica mnie nie urzekła, bo przez pobliskie centrum handlowe, taka trochę... murzyńska, hahaha!

Tak mniej więcej, co pół dnia, zmieniają nam się koncepcje.
Przyjechaliśmy tu z myślą o tym, że chcemy dom z ogródkiem. Jednak perspektywa koszenia, naprawiania rynny, odtykania rur itp, przeniosła nas w temat townhousów, które zazwyczaj są obsługiwane przez tzw. menagement. Niestety już widzimy, jak trudno znaleźć fajny townhouse z trzema sypialniami, a własnie na tylu nam zależy. No to może jednak apartament, bo zaczęło nam zależeć na droższej dzielnicy, gdzie domy 3beds przekraczają nasze możliwości finansowe. Ale apartamenty z 3 sypialniami, to już w ogóle rzadkość i tak dalej...
No to jutro/pojutrze jedziemy oglądać apartamenty, bo może dwie sypialnie nam jednak wystarczą :)

Wczoraj myślałam sobie o tym, jak to będzie kiedy pierwszy raz zatrzyma mnie tu policja. To też znam z TV, więc miałam swoje wyobrażenia, a co! Długo czekać nie musiałam. Kiedy w lusterku zobaczyłam  migające koguty, zjechałam na pobocze i cała w napięciu czekałam co dalej. I wiecie co? Skandal! Policjant wcale nie miał lustrzanek i czarnego wąsa alla Freddie Mercury! Okrutnie się rozczarowałam miłym blondynem, który uprzejmie poinformował mnie, iż przekroczyłam prędkość dwa razy i po przejrzeniu dokumentów, udzielił mi tylko pouczenia.
Przy okazji obalam kolejny mit pt. "W Ameryce jeżdżą jak ciule, zwariować można od tej ślimaczej prędkości". Tak samo prawdziwe jak "W Ameryce kupisz wszystko za grosze, a żarcie nic nie kosztuje". Mhm, jasne. W każdym razie, nie w Stanie Washington.

piątek, 26 listopada 2010

no to blog!

Macie rację.
Tak będzie prościej.

Wklejam hurtem moje dotychczasowe relacje.
Zero korekty.
Niech będzie tak jak było. Z błędami rozgrzeszonymi przez jet lag, pośpiech, niewyspanie i zwykłe niechlujstwo;)
Obiecuję, że jak się trochę ogarniemy, będzie ładniej, ze zdjęciami.

PONIEDZIAŁEK

Seattle przywitało nas zamiecią śnieżną.
Niebywałe na tutejsze warunki- miasto stoi, ludzie kręcą filmy komórkami.
Pierwszy dzień śniegu. Na lotnisku, facet sprawdzający paszporty, powiedział "Poland? Welcome home!"

Sam lot bardzo ok.
Jak na 10-godzinną podróż Frankfurt-Seattle, dziewczyny spisały się super. Niestety prawie nie spaly w samolocie, przez co my róznież:/ Najcięższe były lotniska i przejścia, bo już sam bagaz podreczny nas przerastał. A kiedy musielismy ogarniać fizycznie 6 waliz, 3 kartony, 2 wielkie torby "podreczne", 2 foteliki + dziewczyny i ich walizki.....uch, sama juz nie wiem jak to sie wszystko udało bez ofiar w ludziach. Dziewczyny bardzo dzielnie ciagnęły swoje walizki, no muszę je pochwalić:)
Kiedy już zieleni ze zmęczenia i niewyspania, z całym majdanem dotraliśmy do rente-a-car, to się dopiero zrobiło wesoło. Pan mi wręczył klucze i wskazał samochód na parkingu. Marcin z dziewczynami i bagazem mieli na mnie czekac, az podjadę. Wsiadłam do tego czołgu i....i tyle. zdałam sobie sprawę, ze nie mam pojecia jak ruszyć:))) Zaczepiłam jakas kobiete na parkigu, dzieki instrukcjom której, odpaliłam auto i na trzęsąca sie jak galareta ruszyłam. Juz po paru kilometrch na autostradzie, nie wyobrazalam sobie posiadnia skrzyni biegów:) Szczególnie, że stalismy w kilkukilometrowym korku, gdyż "zima zaskoczyła drogowców"

Mieszkamy przez ten pierwszy miesiąc w bardzo klimatycznej dzielnicy, Capitol Hill.
Czujemy sie jak w starym filmie Woodego Allena:) Ulice, mieszkanie, widoki, wszystko nas przenosi w tamte klimaty. Jest naprawdę ok. Nastoje nam dopisują. Dziewczyny śpią od lotniska, wiec wrazeń jeszcze nie mają. Bardzo liczę na to, że pośpią do rana.
A ! byłam juz na pierwszych zakupach! Bo jeśc i pic trzeba. W tutejszych mini-marketach nie ma mąki, ot takie spostrzezenie:) Na pierwszy amerykanski posiłek były penne z pomidorami i cebulą. Bez przypraw, bo nie było nic w sklepie. A sklep w którym planowalam większosc zakupów był niedostepny bez łańcuchów na koła:)))
Z róźnic jeszcze, to kierowcy bardzo chętnie wpuszczają przed siebie zmieniajacych pas:)

...no i siedzę juz na innej kanapie, ale ja nadal jestem!!! 



WTOREK, 5.00 rano

nescafe z mlekiem, herbata malinowa, owsianka z mlekiem sojowym
nasypałam brązowy cukier do naszej "cukiernicy rodowej"
prawie jak w domu:)

dziewczyny szaleją
ulice zasypane-nie ruszymy się z domu
a mieliśmy pojechac wymienic samochod na mniejszy
Marcin miał sie przywitać w Twin Peaks (częśc firmy mieści się w miejscu gdzie kręcili)
ja miałam dojechać do PCC , marketu eko, zeby zakupy zrobić
czy tutaj nie znają odsnieżania ulic???:)))))))
dziewczyny czekają aż się zrobi widno, żeby popatrzeć na śnieg za oknem
mieszkamy na wzgórzu. z uliczki obok mamy widok na panoramę miasta
wczoraj wieczorem, widok zapierał dech.

ach, jaka wygodna ta nowa kanapa;)


choroba, jednak musimy jechac oddac ten samochod
ekhem, no zobaczymy:)))
śnieg juz nie sypie
ale bialo po horyzont


przezabawna jest dla nas ta zimowa tragedia w Seattle:)
śnieg padał jeden, tylko jeden dzień.
ludzie nie chodzą do pracy, knajpy pozamykane, drogi puste, połowa ulic w naszej dzielnicy zamknięta. Na stromych, zamknietych, zaśnieżonych ulicach, ludzie urządzają sobie zjazdy na kartonach. Połowa z tych kilku samochodów jezdzących po miescie ma łańcuchy na oponach. Ale fakt, odśnieżanie ulic jest tu najwyraźniej nieznane. Posypywanie chodników piaskiem czy solą też nie. Więc przejscie kilkuset metrów, bez złamania kończyny, jest nie lada wyczynem.
Dzisiaj jest -7. Zimowe ciuchy też tu muszą być rzadkoscią, bo widujemy ludzi ludzi w rybaczkach i klapkach. Nietęgie mają miny. 


ŚRODA

Wczorajszy dzień rozpoczął się bajkowo.
Piękne słońce, biały śnieg i poczucie że wszystko jest fajniejsze niz się spodziewaliśmy.
Mieliśmy zaplanowany rajd do sklepach eko, w celu nabycia czegoś jadalnego.
Mieszkamy w jednej z centralnych dzielnic, gdzie zaopatrzenie małych sklepów spozywczych przyprawia nas o mdłości:)
Ale najpierw musieliśmy zamienić wypożyczalni samchód. Ten kombajn (swoją drogą, boski! Toyota Sienna- rozważamy zakup) wynajęty na pierwszy dzień, musielisy oddać i wziąć mniejszy. Firma nam poskąpiła na duże auto na dłużej:) No i tam czekała nas niemiła niespodzianka. O ile pierwszego dnia, człowiek wydajacy nam samochód, złamał zasady i dał nam samochód, tak wczoraj juz był kierownik, który przepisów złamać nie mógł. Chodzi o to, że osoba której sie wynajmuje samochód, musi posiadać dwie rzeczy: prawo jazdy i kartę kredytową. Ja posiadam prawo jazdy, Marcin posiada kartę. Zadne z nas nie ma obydwu. Koniec tematu. Samochodu nie dostaniemy. Nie ma znaczenia voucher, wczesniejsza opłata z góry itp. Sorry, I understand your frustration, but... Zostaliśmy się na lotnisku pod miastem, z fotelikami i lalkami, bez samochodu.
Wrócilismy taksówką do domu. Dziewczyny nigdy nie były takie grzeczne w samochodzie. Zapewne miał na to wpływ turban i wielka broda taksówkarza;)
W sprawie jedzenia zostalismy na łasce pobliskich "żabek".
Oby do wieczora. Czekamy na chłopaka z firmy Marcina, który wraca dzisiaj z wakacji i wynajmie samochód na siebie.

W jednym sklepie była mąka!:)
i włoskie pesto, ha!
a wczoraj na kolacje była nawet zupa jarzynowa.
poza tym, trochę głodujemy:)))

Nasz śliczne mieszkanko zamieniło sie juz w pobojowisko.
Dziewczyny radosnie wybebeszaja walizki, w celu znalezienia kolejnych zabawek.
Chyba nasz plan rozpakowania jak najmniej, żeby przeprowadzka była prostsza, był nierealny:) 

Po pierwszej wizycie w supermarkecie
Wiele się można dowiedzieć po 40 minutach w takim miejscu:)

Pierwszy, przyziemny, nieprzyjemny wniosek: jest drogo.
Niech no jeszcze ktoś mi powie, że w USA żarcie to taniocha.
"ha! ha! ha!" jak mówił Alf.

Atmosfera zakupów zaskakująca.
Ludzie się do siebie uśmiechają. Co chwila zza półek słychać wybuchy śmiechu. Nie ma wyścigów do kasy. W kolejce do kas ekspresowych nie ma cwaniaków z wózkami pod sufit. No łał :) Zastawiłam wózkiem, na dłuższą chwilę, półkę z płynami do zmywarek (byłam skupiona na sąsiadniej półce z płynami do naczyń, bo mimo iż mamy zmywarkę, to jednak przyzwyczajenie drugą naturą). Uśmiechnięta blondyna w rozmiarze XXXXXXXL przeprosiła mnie za to, że mi chce lekko wózek przesunąć. Drugiej blondynie w rozmiarze XS zastawiłam wózkiem całą alejkę. Uśmiechała się jeszcze szerzej i serdeczniej. What a wonderful world!:)

A baton Mars nazywa sie tutaj Milky Way, buahaha, ale wymyślili!:)))

Aż mi było wstyd, kiedy wjeżdżając na miejsce parkingowe, które upatrzył sobie wczesniej ktoś inny, spodziewałam sie bluzgów z okna. Pan się miło uśmiechnął, machnął reką i znalazł inne miejsce. Oczywiscie nie wjechałam mu specjalnie, tylko byłam nie zauważyłam że też czeka!

jednym słowem: nice :)

cZWARTEK

A co wy tam jecie ???

Pytanie całkiem uzasadnione, jesli dotyczy rodziny żywieniowych popaprańców emigrujących do krainy legendarnie syfnego żarcia.
No więc dajemy radę.
Do tej pory kuchnia wydała takie dania jak: owsianka z mlekiem sojowym, penne z sosem pomidorowo-cebulowym, languini z pesto, chrupiące płatki na mleku ryżowym, zupę jarzynową, brokuły z wody, naleśniki z jablkiem i naleśniki z farszem z cebuli, pomidorów i ciecierzycy. Za chwilę dołączą muffinki owsiane z gorzką czekoladą.
Z braku blendera, dzisiejszy farsz do nalesników był made by widelec. Dało się.

Nie dotarłam jeszcze do sklepu sticte ekologicznego.
Wczoraj odwiedziłam market Safeway, gdzie obok standardowych rzeczy, na półkach sporo modnych tu produktów "organic". Są to organiczne odpowiedniki tego co w kazdym sklepie. Więc po bardziej wyszukane specjały musze sie wybrać do jakiegoś PCC, Whole Food, lub innej sieci sklepów eko. Będę polowała na mąkę żytnią (pieczywo trzeba zacząć produkować), mięso, oraz chętnie dam się zaskoczyć czymś czego jeszcze nie wymyśliłam.

bardzo brakuje mi tarki do warzyw!
IKEA mnie jutro nie ominie:)

prezentuję dzisiejsze naleśniki z białkiem w postaci cieciorki
+ akcent amerykański. Ketchup! Organic :)))
nieskromnie przyznam, że były przepyszne;)

[
farm6.static.flickr.com]


Dziecko w sklepie z cukierkami

To o mnie. W markecie eko.
Czyli znowu będzie o jedzeniu!

Pojechaliśmy dzisiaj obejrzeć jedną z dzielnic, którą od zawsze nam wszyscy polecają jako idealną do życia z dziećmi. Europa. Tutaj to juz kompletnie nie czujemy, ze jesteśmy w USA. Miejsce ok, ale o tym nie dzisiaj.
Przypadkiem trafiliśmy na otwarty, mimo Swięta Dziękczynienia, market Whole Food, czyli jeden z tych, z którymi wiązałam duże nadzieje. Od wejścia zrobiło mi się lepiej. Juz z daleka, mój radar podpowiadał mi, że nie wyjdę stąd z butelką wody mineralnej. Ach jak bardzo się nie myliłam! Nie wchodząc w nudne szczegóły, wyszliśmy obładowani- mięsem, mąkami, warzywami, rooibosem itd.
Mam mąkę żytnią na zakwas do chleba, trallala! Jutro wstawiam.
To faktycznie świetna dzielnica dla nas ;)


PIĄTEK

muffiny owsiano-bananowe z gorzką czekoladą:)


pierwsza próba z backing soda
ilość trafiłam
ale to jednak soda której nie lubię:/

no i niestety
brzuchy szwankują
dziewczyny okupują oba sedesy przez całą dobę

jedziemy oglądać kolejne domy

godz. 19.00
do góry nogami

19.00 sie zbliża, a ja moglabym iść spać
to juz standard
dziewczyny mnie budzą o 5.00, chodzą spac przed 19.00
ok, to nadal nie powód, żebym chodziła spać z kurami
zrobiłam sobie kawę i próbuję pracować
oczy na zapałki, co chwila odpływam
niech mi to już przejdzie, bo nie mam kiedy korzystać z życia bez dzieci
spokojnie popracować, popisać, poodpowiadać na maile, pw...no nie mam kiedy, bo śpię!
mięliśmy dzisiaj plan, żeby obejrzeć kilkanaście upatrzonych domów
cały dzień w domu :/
dziewczyny co chwila biegają na sedes. Zoja w pakiecie ma jeszcze gorączkę i się słania.
do bani. jeden dzień w plecy. a czas ucieka...
mamy 11 dni na kupienie samochodu i 3 tygodnie na rozpoczęcie przeprowadzki.
a tu jeszcze nagle weekend wyskoczył! kompletny brak wyczucia sytuacji...