środa, 8 czerwca 2011

Alki Beach





Wystarczy rzucić okiem na mapę, żeby się domyślić, że w tym mieście musi być wiele plaż.
I faktycznie, jest ich sporo. Większość z nich to plaże trawiaste- takie parki nad wodą. Bardzo fajne, zielone miejsca na weekendy z dziećmi. Rowery, pikniki, place zabaw. Pokażę niedługo kilka z nich. Właściwie co tydzień moglibyśmy jeździć w nowe miejsce, tyle tu tego.
Jest też wiele plaż kamienistych, takich jak Carkeek, którą już pokazywałam.
I plaże, opisywane w przewodnikach jako "sandy", a które dla mnie, nie mają niestety nic wspólnego z piaskiem. Byliśmy na takiej niby piaszczystej plaży w niedzielę. Brzydziłam się zejść z koca:). Szary piach wymieszany z brudzącym pyłem. Dzieciaki się w tym grzebią, ale dla mnie porażka i za takie atrakcje już dziękuję.

Ale miało być o Alki Beach.
Najbardziej plażowej z plaż Seattle!
Dosyć długa, naprawdę piaszczysta, prawie prawdziwa plaża:)
Prawie, bo w moim mniemaniu prawdziwa plaża jest jeszcze szeroka. Chociaż ta i tak jest szersza od legendarnych plaż Lazurowego Wybrzeża, których sława jest dla mnie wielką zagadką...
Już sama droga dojazdowa do Alki wprowadza w klimat wakacji. Między ulicą a plażą, ciągnący się po horyzont deptak z laskami z bikini, facetami na deskorolkach, rodzinami na rowerach. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy przylecieli na urlop, a nie podjechali tam samochodem w piętnaście minut. Nawet ośnieżone szczyty w oddali za wodą nie popsuły tego wrażenia:)
Teraz czekamy na kolejny upalny weekend, żeby znowu poczuć atmosferę wakacji!

Na zdjęciach głównie dziewczyn, bo niektórzy podobno zapomnieli jak wyglądają;)


te trzy afro mnie rozbawiły:)
















do czego tak naprawdę służy balkon? :)





piątek, 3 czerwca 2011

Jedno zdjęcie

Postanowiliśmy robić sobie co roku, 2 czerwca.
Jeśli dożyjemy-dotrwamy-dowytrzymamy, to sobie na stare lata pooglądamy jak nam z wiekiem przybywało...uroku :)))

środa, 1 czerwca 2011

Ach, co to był za ślub!






Aż uwierzyć nie mogę, że ten rok minął tak szybko.
Pewnie każdy tak mówi w pierwszą rocznicę swojego ślubu:)

Było idealnie od początku do końca.
Tak jak chcieliśmy. Tylko my, dziewczyny, świadkowie i Kasia.
Na luzie i bez stresu.
No ok, był jeden stres na początku, kiedy na stacji metra okazało się, że nie zabraliśmy Poli pieluch na zmianę. Musiałam komicznie wyglądać, pędząc sprintem w tiulowej spódnicy przez łączkę przy metrze Kabaty. Uciekająca panna młoda. Potem ten sam pęd w drugą stronę (namyśliła się i wraca?). Wchodziliśmy do metra w pochmurne południe, wychodziliśmy trzydzieści minut później w upalny, słoneczny dzień. Wszystko jak na zamówienie. W metrze mało ludzi, pogoda piękna, lalki prawie grzeczne. Chyba tylko jeden goździk stracił w drodze główkę. No może dwa. Do tego jeszcze, udało nam się nie spóźnić! To już absolutnie wyjątkowe w naszym wydaniu. "Czekamy na gości i zaczynamy?". "Nie proszę Pani, możemy zaczynać, wszyscy już są". To był wesoły ślub. Przysięga z dziewczynami za rękę, Lila cała w motylach, my rozchachani. Chyba tylko Tomek trzymał prawdziwie ślubny fason:) No i Pani kierownik USC musiała raz przywołać do porządku Kasię, żeby później nie mieć problemów przez sfotografowane akty urodzenia:)))

To była niesamowicie udana środa!

Chyba skorzystam z okazji i podziękuję wszystkim uczestnikom zamieszania. Lili, Tomkowi i Kasi, że byli z nami tego wyjątkowego dnia. I Monice. Za kieckę!
Monika, do dzisiaj nie wiem jak nam się to udało po takiej ilości wina:) Za to pamiętam doskonale poranek po tamtym wieczorze. Spojrzałam na dół kiecki i popłakałam się ze śmiechu nad naszym "pijackim dziełem" z szesnastu metrów tiulu :)))) Przy wyrównywaniu, straciła na długości dobre kilka centymetrów...

Dziękujemy!

A! No i muszę to napisać.
Mam okropnie fajnego męża;)

kilka z wielu zdjęć, by Kasia Korza






























dorzucam jedno dla Delie;)