piątek, 31 grudnia 2010

Ostatni dzień roku







Zrobiłam to zdjęcie w momencie, kiedy w Polsce strzelały korki od szampanów.
A my bujaliśmy się na huśtawkach i z wysokiego wzgórza patrzyliśmy w słońce wiszące nad Seattle.

Takiego słońca życzę Wam wszystkim.
W sercach i na niebie.
Przez cały kolejny, lepszy rok.

wtorek, 28 grudnia 2010

W poszukiwaniu "naszych" miejsc

Próbujemy oswoić to miasto.
Zaczęliśmy od lodziarni, w której mieliby prawdziwe sorbety.
Znaleźliśmy.
To były chyba najlepsze sorbety truskawkowe, cytrynowe i malinowe jakie do tej pory jedliśmy.
A myśleliśmy, że w tym względzie, nic nie pobije Malinovej.


Niestety nie można mieć wszystkiego na raz, bo kawa była prawdziwie paskudna.
Chociaż, chyba żadna kawa nie pobije swoją paskudnością kawy ze Starbucksa:)
Najsłynniejszego produktu tego miasta, zaraz po Kurcie Cobainie.

niedziela, 26 grudnia 2010

Wigilia



Nie spodziewaliśmy się cudu wesołych świąt. Dzięki czemu, nie rozczarowaliśmy się.
Polską Wigilię umyślnie przespaliśmy.
Chcieliśmy uniknąć zerkania na zegarek i myśli "o, dzielą się opłatkiem", "o, zaczynają się dobierać do karpia w galarecie", "o, pewnie już makowce i prezenty". Prawie się udało. Prawie, bo kiedy wyszłam rano spod prysznica, spojrzałam na zegarek i pomyślałam, że właśnie są przy makowcu i strucli orzechowej. I że na pewno brakuje im mojego sernika:)
W wigilijny ranek, nie mieliśmy absolutnie niczego co przypominałoby święta. Ani choinki, ani porządku, ani dwunastu dań. Mieliśmy za to upolowane dzień wcześniej w sklepie polskim: mak w puszce, barszcz w kartonie, ogórki kiszone w słoiku, bulion grzybowy w kostce, żur w butelce, kiełbasę, kabanosy, ptasie mleczko i parę innych produktów luksusowych jak np. Grzaniec Galicyjski i Prince Polo.( o tym polskim sklepie napiszę innym razem)
Menu na wieczór było powalające. Krewetki w tempurze, pierogi z kapustą i barszcz. Na słodko, ciasto czekoladowe. No mówiłam, że powalające:) Krewetki miały zastąpić karpia, pierogi i barszcz całą resztę. Poza tym kruche ciastka maślane i pierniczki, czyli radocha z wycinania i pieczenia dla dziewczyn.
Zaczęłam od wbijania goździków w pomarańcze i robienia mandarynkowych lampionów. Potem zabrałam się, już w lekkim amoku, za ciasto czekoladowe, kapustę do pierogów, ciasto na pierniczki i maślane. Marcin z dziewczynami ogarniali dom, co szło ciut lepiej niż zazwyczaj, bo w końcu wisiało nad nami niebezpieczeństwo, że nie będzie gdzie postawić choinki. No a jak nie będzie choinki, to i Aniołek prezentów nie podrzuci. Nie było wyjścia.
O 14.00 wyskoczyliśmy po choinkę, jakieś 300 metrów od domu. Chłopak miał zagrodę z drzewkami i był chyba trochę zdziwiony, że ktoś jeszcze chce kupić choinkę na dzień przed Christmas Day. Poznaliśmy nowy typ handlu. Antynachalny:) Zapytaliśmy go o stojaki. Miał, ale od razu dodał "Słuchajcie, kupiłem je po 20$, ale sprzedaję po 40$. Wiec jeśli go nie chcecie, to oczywiście rozumiem". Nie znam się na psychologii sprzedaży, ale chyba działa, bo kupiliśmy ten stojak z przyjemnością :).Choinki miał niesamowite. Każde drzewko wysokie, symetryczne, gęste. No przepiękne. Dziewczyny biegały po stosach igieł i nie mogły się zdecydować. Miał dwa rodzaje drzewek: cięte 3 tygodnie wcześniej i świeże, sprzed kilku dni. No uroczy był ten człowiek:) Wybraliśmy świeże! Chyba nigdy nie miałam tak ślicznej choinki. Gdyby to zależało ode mnie, nie ubierałabym jej, bo aż szkoda było zasłaniać jej urodę. No sami zobaczcie.


A tu już podczas procesu psucia jej ;)


Bardzo późno usiedliśmy do Wigilii, bo dopiero o 17.00 doszłam do lepienia pierogów. Kiedy się gotowały, smażyłam krewetki i wałkowałam ostatnie pierniki. Nie nie, nie ominął mnie świąteczny obłęd:) W tym temacie, zadbałam o tradycję.
Pola pożarła prawie wszystkie krewetki zanim zdążyliśmy dojść do stołu. Za to nie tknęła barszczu i pierogów. Nie nadążam za nią. Dla odmiany, Zoja najadła się pierogów po korek. I nawet pół szklanki barszczu wypiła. O, zrobiłam im zdjęcia z opłatkiem. Poli nie smakował:)



Na szczęście, ciacho pożarły obie. Z dokładką!


Przez całą Wigilię, kopaliśmy się z Marcinem pod stołem, zdziwieni, że dziewczyny nie pytają o prezenty. Zapomniały. To ciasto i pierniczki było tym, na co czekały najbardziej. Kiedy poszły na górę wypatrywać pierwszej gwiazdki, Anioł podrzucił paczki pod choinkę. Po zejściu, przez parę dobrych minut nawet nie zauważyły kolorowych pakunków. Zdecydowanie, z prezentami wygrały kruche maślane i pierniczki.


Mamy dziwne dzieci:)

Dzisiaj, po prawie świątecznym śniadaniu, poszliśmy na spacer po okolicy. Aż wstyd się przyznać, ale pierwszy. I okazało się, że mieszamy w przepięknym miejscu. A 50 metrów od naszego domu jest malowniczy park, gdzie mieszkają szare wiewiórki. Mamy plan! Będziemy je oswajać orzechami. Dlaczego mają być gorsze od tych w Łazienkach Królewskich?

Mój Aniołek prezentowy, trochę się rozchorował na Święta i paczki nie dotarły. Ale obiecuję, że niedługo będę wstawiała trochę przyzwoitsze zdjęcia niż te dzisiejsze.

Bardzo dziękujemy za świąteczne maile, telefony, kartki i wzruszające życzenia!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

21-22 listopada 2010

Dzisiaj retro.
Nie o mieście na S, ale muszę.

Cztery tygodnie temu, przeżyliśmy dzień i noc totalnego obłędu.
Ostatnie kilkanaście godzin przed wyjazdem, na ogarnięcie ostatniego pakowania, zbierania się, załatwiania rzeczy które zostały na koniec. Dla nas, niezapomniane kilkanaście godzin. Dzięki Wam. Była to jedna z najważniejszych nocy w naszym życiu. I nie ze względu na to, że ostatnia przed wielką przygodą, ale dlatego że tak spontanicznie i licznie przyszliście do nas, żeby pobyć razem jeszcze parę godzin. Pobyć z nami w tym mega bajzlu, syfie, ciasnocie i panice:) Właśnie policzyłam, że przewinęło się tego wieczoru i nocy 18 osób! Nie zliczę już Waszych wszystkich zasług, ale to na pewno dzięki Wam coś tego dnia jedliśmy, Marcin miał pierwszy raz w życiu skarpetki dobrane parami, mieliśmy ekonomicznie popakowane walizki, bieliznę strategicznie upchniętą w kalosze, kartony poowijane w folię jak jeszcze nikt nigdy na Okęciu nie widział, bagaże zważone z niemalże szwajcarską precyzją, upoważnienia fachowo napisane, alkohole z barku nareszcie prawie wszystkie wypite...mogłabym tak wymieniać do rana. My sami byliśmy lekko nieprzytomni z tego pośpiechu i słabe z nas było towarzystwo do imprezy, ale mamy nadzieję, że nam wybaczyliście. Ja mam wręcz jakieś luki w pamięci i problemy z przypomnieniem szczegółów. Ale i tak było wesoło, prawda?:) Mimo tych litrów łez wylanych przy ostatnich uściskach. Dziękujemy Wam za pomoc, przyjaźń i tyle wzruszenia. Za to, że wytrwaliście z nami do samego rana. No i za pomachanie nam o 6.00 rano na Okęciu;) Z trudem to piszę, bo ryczę tak, że liter na klawiaturze nie widzę.
Jesteście niesamowici !
Nawet jeśli nam tu nie będzie za dobrze, to dla samego tego wieczoru i nocy, warto było wyjeżdżać.

... tęsknimy.

piątek, 17 grudnia 2010

jak mnie przerósł vacuum cleaner

Żeby nie było zawsze tak malinowo, to napiszę o wczorajszym kryzysie.

Trzeba kupić odkurzacz.
Marcin rano pojechał do Twin Peaks, a my, po muffinowym śniadaniu, jedziemy na miasto szukać odkurzacza.
Wsiadamy do samochodu. Paliwo się kończy. Nawet bardzo się kończy. Szukam na GPSie najbliższej stacji. Jest. Prawie za rogiem. Niestety pierwsza sugerowana ulica jest zamknięta, druga remontowana, trzecia jednokierunkowa. Objeżdżam pół Capitol Hill, żeby jednak tam trafić. Na oparach, dojeżdżamy od drugiej strony. Stacji nie ma. Dziura w ziemii. Szukam drugiej. Prawie za rogiem. Znowu zamknięta ulica. Zaciskam zęby, żeby nie kląć przy lalkach. Auto już ledwo ciągnie. W końcu dojeżdżamy. Uff. Samoobsługa na kartę. Wkładam kartę. Moja karta się nie podoba. Próbuję jeszcze raz. To samo. Tłumaczę dziewczynom, że muszą chwilę poczekać i idę na stację. Przy drzwiach bankomat. Ach, cudownie! Wyjmę gotówkę, bo w kasie moja karta też by pewnie nie działała. Dochodzę już prawie do końca transakcji i zonk! Znowu się nie podoba. Idę więc do Hindusa za ladą i czarując w myślach terminal wręczam mu kartę. Przy trzeciej próbie zaskoczyło. Mam paragon! No nie wierzę. Biegnę w podskokach do samochodu, pukam dziewczynom w szybę, macham rozradowana paragonem, one cieszą się ze mną. Wyjmuję pistolet z maszyny i czekam na wyzerowanie się licznika. Nic. Cały czas widzę 27.80$. Odwieszam, zdejmuję, czekam. 27.80$. Wracam do Hindusa i mówię, że nie umiem obsłużyć. Dontkraj! Dontkraj! Przecież ja nie kraj. Ja tylko mówię, że nie umiem. Tłumaczy mi coś po....chyba po angielsku. Nie rozumiem, ale wracam do dystrybutora w nadziei, że mnie oświeci. Macam to stare brudne pudło ze wszystkich stron, naciskam co się da. Nadal 27.80$. Przybiega Hindus (alleluja!) i podnosi jakiś dynks pod pistoletem. Nareeeeszcie 00.00$. Wlewam, wsiadam i już się dziwię, że samochód odpala, bo teraz przecież powinien siąść akumulator.
Ok. Możemy jechać po odkurzacz.
Wrzucam na GPS sklepy Best Buy, bo tam podobno są odkurzacze. Zresztą sama na stronie widziałam, jaki mają wybór. Do najbliższego 8.5 km. Super! Jedziemy!
Z autostrady zjeżdżamy w jakieś nieznane mi jeszcze rejony. Im dalej, tym straszniej. Rozwalające się domy, dziwni ludzie. Ale nic. Jedziemy. Jesteśmy blisko, jeszcze 2km. Kończy się ulica. Ups. GPS przelicza i prowadzi inną drogą. Jest naprawdę dziwnie. Jeszcze nie widziałam takiej dzielnicy, gdzie na ulicy nie byłoby ani jednego białego. Dziewczyny zaczynają jęczeć, że głodne. No ale właśnie jesteśmy na miejscu. Tu, po lewej stronie, powinien być Best Buy. Dupa. Nie ma. Jakiś wielki barak z oknami zabitymi dechami, a pod nim stragan z warzywami. Siku! Kupa! Kce do domu! Zjeżdżam na jakiś parking żeby ochłonąć. Akurat dzwoni Marcin. Mówi, że w Bellevue na pewno jest czynny Best Buy. Już nie wierzę, że dzisiaj coś się uda, ale jedziemy. Za 12 km jesteśmy na wielkim parkingu. Z jednej strony Best Buy, z drugiej Home Depot. To lecimy szybko, bo zaczęło lać. Wpadamy zmoknięte. O, Media Markt, jak swojsko:) Z daleka widzę dział z AGD. Przyspieszamy, bo coraz bardziej pragniemy już mieć ten odkurzacz i wrócić do domu. Ale oszałamiający wybór! Są dwa. No aż sama nie wiem który wybrać. Wrrrrr.... Dzwonię do Marcina i prawie płaczę w słuchawkę. "Chłopakiiii, gdzie się w Seattle kupuje odkurzacze?". Słyszę w słuchawce jak "chłopaki" mówią, że w Home Depot powinny być. Dobrze się składa, bo to po drugiej stronie parkingu. Sikuuuu! Jakie szczęście, że tu w każdym sklepie są toalety. Wychodząc już, rozglądam się za bankomatem, bo nie mam gotówki, moja karta rzadko działa, a Marcina kartą nie zaplacę, bo tutaj to się zawsze kończy spotkaniem z Policją. Nie ma bankomatu. No ale na pewno jest w Home Depot. Dziewczyny już jęczą okrutnie. Ale mobilizuję je wizją odkurzacza, który przybliży nas do domu i jedzenia. Znowu przemoczone, wchodzimy do HD. O, Obi, jak swojsko:) Przy wejściu pytam od razu o bankomat. Niestety nie wiem jak jest bankomat po angielsku, więc próbuję różnych słów, opisuję. Dziewczyna w końcu się rozpromienia, bo zrozumiała czego szukam. Dział nr 16!  Acha, pewnie na wysokości działu 16 będzie bankomat. Ok, idziemy. Na dziale nr 16 są....kasy pancerne. A to się dogadałyśmy. Znowu pytam o bankomat. Odkurzaczy jeszcze nie szukam, bo co mi po odkurzaczu jak ja kasy nie mam. Kupaaaa!!! Kupa nie teraz, bo pani własnie pyta piątą osobę o bankomat. Może w Best Buy. Nie proszę pani, tam już byłam i  nie ma. Wysoki blondyn mówi że może jest na rogu, po drugiej stronie parkingu. Jakieś 600 metrów. Nie nie nie! Nie pójdę, nie mam siły, dziewczyny wyją, leje. Ale idziemy zobaczyć czy są odkurzacze. Nie ma. Może i lepiej. Za to są narzędzia. A nuż uda mi się zapłacić moją kartą? Biorę młotek, zestaw śrubokrętów i kombinerki. Sikuuuu! Idziemy siku. A raczej ja idę i ciągnę za kaptury nieżywe już lalki. W toalecie Pola się rozpędza, odwraca i bach głową w umywalkę. Krew się nie leje. Ale moje łzy się zaraz poleją. Przeciskamy się do kasy, gęsiego, między półką a drabiną. Straszy pan patrzy na lalki i z mocno zamerykanizowanym akcentem mówi po polsku "posłuszne dzieci". Nawet nie mam siły się uśmiechnąć. Przecież jak nic, zaraz mi ten młotek spadnie na nogę. Udało się kupić narzędzia. Zapinam dziewczynom kurtki i biegniemy w deszczu przez parking. Wrzucając zakupy do bagaznika, śrubokręty przebijają torebkę i wpadają mi pod samochód. Zaglądam. No żeszzzzzz!!!! Leżą daleko, prawie w połowie samochodu. Juz mi k.... wszystko jedno. Klękam na mokrym asfalcie i na czworaka wyciągam je z kałuży.

Jutro znowu jedziemy po odkurzacz...

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Now, we are friends

A tak się martwiliśmy brakiem znajomych w Seattle...

W sobotę, zmęczeni poszukiwaniem mebli idealnych, postanowiliśmy zmienić temat.
Samochód.
Chcieliśmy, tak zupełnie niezobowiązująco, odwiedzić paru dilerów i parę komisów, żeby zorientować się w naszych szansach na kupno na raty. Z brakiem historii kredytowej, mieliśmy mieć duże problemy. Tak mówili tubylcy. Wybraliśmy losowo pierwszego z brzegu dilera samochodów made in USA- Chrysler, Jeep, Dodge. A co! Europejskie, koreańskie i japońskie już znamy. Korzystajmy więc z dóbr regionalnych:)
Zajechaliśmy naszym wypożyczonym "chevy" i nim zdążyliśmy zatrzasnąć drzwi, w naszym kierunku szedł już John, z otwartymi ramionami. Marcin zabłysnął już w pierwszych sekundach:
-Witajcie, czego szukacie?
-Samochodu.
Gruby John zaśmiał się rubasznie i zagonił nas z deszczu do biura. Miły początek, a dalej było już tylko weselej. John, każdą naszą sugestię kwitował "ok, perfect!". Wszystko było perfect, dopóki John nie zaprowadził nas na parking. Nie będąc Amerykanką, nie czułam się w obowiązku zachwycania się wszystkim jak leci i postawiłam na szczerość. Wysiadając z kolejnych aut, mówiłam tylko "brzydki","śmierdzi","za duży", "za mały", "nie podoba mi się". I czekałam kiedy Gruby John straci cierpliwość. Był jednak niepokonany w swojej uprzejmości i "ok, perfect!". Jego ostatnim pomysłem na nasz samochód był srebrny Chrysler Pacifica. Wsiadałam bez przekonania, po tych paru poprzednich. Ale ten, o dziwo, ani nie był brzydki, ani nie śmierdział. A dodatkowo posiadał większość pożądanych przez nas cech. No i obowiązkowo dla mnie, jasną skórzaną tapicerkę! Mam swoje priorytety:)
Po kolejnej godzinie w biurze, poprosiłam o możliwość wypróbowania go na drodze. Auto super, ale prawie je rozbiłam na jakimś wirażu zaśmiewając się z opowieści Johna. Historia o przerażającym Rzymie, gdzie ludzie jeżdżą tak, że śni mu się to po nocach, była najlepsza. Nie wiedziałabym pewnie o czym mówi, gdybym nie zdążyła poznać kultury i spokoju na amerykańskich drogach. John też się uśmiał, kiedy mu opowiedziałam o moim pierwszym doświadczeniu z automatyczną skrzynią biegów:) Po dwudziestu minutach jazdy, wiedziałam że to to. I to było tak bardzo to, że nie miał znaczenia fakt, iż był to pierwszy z brzegu diler i pierwszy wypróbowany samochód. Rzadko mi się zdarza taka pewność, więc grzech było nie skorzystać. Teraz, John musiał po pierwsze przekonać Marcina, po drugie załatwić raty z dyrektorem finansowym. Pierwsze trwało 10 minut. Drugie prawie 2 godziny. Nie policzę ciastek które musiałam dać dziewczynom, żeby przeżyły i dały nam przeżyć kolejne godziny tam. Chociaż chylę czoła przed tym, jak właściciel zadbał o atrakcje dla dzieci w takim miejscu.
I wreszcie nastał moment, kiedy rozpromieniony John zaprosił nas do ostatniego etapu transakcji.
Dyrektor finansowy, miał w biurze zdjęcia żony i czwórki ich dzieci. Piegowatego blondyna, bladolicej brunetki i dwójki ślicznych mulatów. Sam wyglądał jak idealny mąż, ojciec i dyrektor. Mógłby przekonująco zagrać w amerykańskim filmie obyczajowym :) Śmiejąc się, zapytał czy John obiecał nam własnoręczne cotygodniowe mycie samochodu. Gruby John prawie spadł z krzesła. W czasie podawania Marcinowi kolejnych papierów do podpisania, Shawn zdążył też zapytać o imiona dziewczyn, pierwsze wrażenia z Seattle, przedstawić nam rodzinę na zdjęciach, wytłumaczyć wszystkie zawiłości umowy, warunków gwarancji i zapewnić, że z każdym problemem możemy się zwrócić do nich, ponieważ "now, we are friends". Ok, niech no mi się tylko zmywarka popsuje;)

Fura stoi pod domem. Jutro wieczorem, jak ubezpieczymy, będę się mogła wreszcie przejechać, juhuu!
http://lh3.ggpht.com/_VFbECEgBxdA/TQXdjO51euI/AAAAAAAAAD0/rGBdezAyn5I/s800/autoseattle.jpg

wtorek, 7 grudnia 2010

Łał!

Mam parę takich łał.
Napiszę szybko, zanim tęsknota za Polską włączy mi tryb "wszystko jest beznadziejne!";)

Niezmiennie i codziennie zadziwia mnie kultura na drogach.
A najbardziej, ekspresowy pas na autostradach. Jest przeznaczony dla autobusów i samochodów w których znajduje się dwóch lub więcej pasażerów. Opłaca się zabrać babcię na zakupy do Centrum:)
Zjeżdżam z miasta na autostradę, która stoi. Korek po horyzont- parę kilometrów drogi, długi most przez Washington Lake i za mostem jeszcze widzę w oddali nieruchomy sznur samochodów (piątkowy korek na Puławskiej w stronę Piaseczna, to bajka). No kompletny paraliż. A lewym pasem, tym ekspresowym, samochody śmigają. Dosłownie. Śmigają! A reszta, na trzech pasach obok, grzecznie stoi i wpatruje się w kilkukilometrowy korek przed sobą. Aż mi wstyd za moje myśli, co ja bym zrobiła nie będąc tym uprzywilejowanym 2+... Na szczęście, zawsze jestem.

Obserwuję też miejskie przybytki fitness. Wielkie witryny, za którymi widać rzędy sprzętów, straszą na każdym rogu. To znaczy MNIE straszą, bo codzienny makaron i brak sportu wywołują wyrzuty sumienia. Łał polega na tym, że tam jest zawsze pełno ludzi. Rano, w poludnie i wieczorem. Dziesiątki chudych i grubych, młodych i mniej młodych, biegają, maszerują, pedałują i wiosłują. Fascynujący widok.

Pisałam wcześniej o urodzie tutejszych kobiet.
Poza często występującym zarostem, zastanawiają mnie ich zęby.
No skąd oni biorą takie zęby?! I już nie chodzi o to, że dbają i noszą aparaty od małego. Ale ta kość! Ta opalizująca biel! Czasami nie mogę oderwać oczu.
U nas takich nie robią.

I jeszcze jedno łał, indywidualne, dla pizzerii Zeeks Pizza.
Po kilku obiadach na mieście, zapewniam, że łał bardzo zasłużone.
Razem z menu, pani przyniosła dzieciom kredki, kolorowanki  i po sporej kuli surowego ciasta na pizzę:) Nie muszę pisać, że na kredki nawet nie spojrzały?
W tym miejscu wiedzieli jakie produkty wchodzą w skład grupy "nabiał", ha! Pizze dla dziewczyn były faktycznie bez sera, śmietany i mleka. Nie śmiejcie się, bo w restauracji tutejszego IKEA, dla kucharza, nie było to takie ewidentne. Zresztą podobnie jak dla kucharza warszawskiej knajpy Bordo, który serem pizzy nie posypał, ale śmietany na wierzchu dzieciom nie pożałował:). Zeeks Pizza była przepyszna i przepachnąca. Specjalne sztućce i zastawa dla dzieci, oraz zamykane kubki na sok, też wzbudziły nasze uznanie. Pierwszy naprawdę udany posiłek na mieście. I co nas najbardziej zdziwiło, dziewczyny się wyjątkowo nie pochorowały. Polecamy :))))


Jutro wyprawa po meble i całą resztę.
Czuję, że pójdziemy na żywioł, bo nie mam już dzisiaj siły na przeglądanie katalogu IKEA.
Co trzeba mieć, żeby móc zamieszkać ?
Łóżka, stół, krzesła. Coś jeszcze na pierwsze dni?
A! Łyżka do lodów!
No to mam listę zakupów.
dobranoc:)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

M&Msy dla wszystkich!

Czekał na nas cierpliwie.
Stał pusty cały miesiąc.
Prawie go przegapiliśmy, bo parę razy mówiliśmy "doooobra, bierzemy to mieszkanie w Bellevue i z głowy".  Jadąc tam dzisiaj miałam przeczucie. Już wczoraj wieczorem, kiedy Marcin umawiał mnie na oglądanie, poczułam że to może być to. I bardzo na to liczyłam, bo wiedziałam, że jak coś mi nie będzie grało, to mnie Marcin pod mostem zamelduje. Obstawiał, że będzie mi tam za ciemno i za mało przestronnie. Albo że stwierdzę, ze dzielnica murzyńska. Jemu wymagania malały z każdy kolejnym obejrzanym domem. A jak mi wczoraj podesłał linka do domu z drewnianą lamperią w livingu i lastriko w mazy, to się wystraszyłam nie na żarty.

Fajny jest ten nasz dom:)
Na tych zdjęciach wygląda gorzej niż na żywo, szczególnie że na żywo nie ma mebli.
Balkon na każdym poziomie i spory taras na dole. Trochę mało szaf, ale damy radę.
Sypialnie i łazienki na górze mają bardzo wysokie sufity, co daje wrażenie przestrzeni.
Kremowe ściany, dużo drewna w ciepłym kolorze, okna na dwie strony.
No i kuchnia z prawdziwego zdarzenia, w odróżnieniu od tej w prawie klepniętym apartamencie.
Ha! Wykładzina tylko w sypialni dziewczyn. W reszcie domu drewniane podłogi.
Dziewczyny zachwycone swoim pokojem z balkonem i łazienką, tarasem i schodami, ekhem.
Okolica przyjemna, zielona. Spacerem nad jezioro. Marcina koledzy z pracy mówią, że to bardzo dobra dzielnica. Mi wystarczy, że są tu dobre szkoły i wszystkie markety eko. No i 10 minut do naszego Capitol Hill i do centrum, które wczoraj bardzo polubiłam.
Samą dzielnicę określiłabym jako uniwerstycko-szpitalną:) Pełno tu instytutów, szpitali, klinik. Miedzy innymi, jeden z lepszych szpitali dziecięcych w USA. Ale planujemy go poznać tylko z zewnątrz. Co zabawne, mieszkamy tuż przy Instytucie Alergii i Astmy. Czy mogliśmy trafić lepiej?:)
Pojutrze dłuższa wizyta w IKEA i w weekend przeprowadzka.
Klucze mam już w kieszeni:)
Więcej zdjęć w slideshow. Zdjęcia wnętrza są wszystkie z naszego domu. Z zewnątrz, to ten townhouse na ostatniej focie, z tarasem w krzakach:)
http://ipv.360start.com/rental/wa/2333

W ramach świętowania, zamiast wina, mamy wielką pakę M&Msów.
Świątecznych! Tylko zielone i czerwone. Zapraszamy:)

sobota, 4 grudnia 2010

nic lepiej

Powinniśmy już mieć decyzję, a mamy jeszcze większe wątpliwości.
Dzisiejsza wycieczka do Kirkland nad jeziorem nie przyniosła żadnych rozwiązań. Po pierwsze, zobaczyliśmy tam apartament który nas powalił, ale był już wynajęty. I zamiast nas przybliżyć do ostatecznej decyzji w sprawie apartamentu w Bellevue, sprawił że zaczęliśmy histerycznie szukać czegoś podobnego. Sprawił też, że ten prawie wybrany trochę przestał nam się podobać. Niestety, niczego nie znaleźliśmy. Tyle w kwestii apartamentów.

Za to, obejrzeliśmy dom. A raczej domek.
Po tych wszystkich nowoczesnych i higienicznie czystych apartamentach, pierwsze wrażenie zrobił słabe. Ale miał w sobie na tyle dużo, że spędziliśmy w nim prawie godzinę.
Właścicielka nie potrafiła nam powiedzieć z którego jest roku. Lata czterdzieste lub pięćdziesiąte. Właścicielka...;) Parterowy, nieduży, z dwiema sypialniami, częścią jadalną przy kuchni i living z kominkiem, z ogromnym oknem wychodzącym na ulicę. Z tyłu coś na kształt ogródka. Dziewczyny nie chciały z niego wyjść:) Jak na tutejsze domy, bardzo jasny. Tydzień temu wyprowadziła się z niego rodzina Chińczyków z czwórką dzieci. Miejsce dosyć klimatyczne. Dużo drewna pomalowanego na biało, oryginalne stare metalowe klamki w drzwiach i w szafach wnękowych. Ogromnym plusem są drewniane podłogi, gdyż absolutnie wszystkie apartamenty mają na podłogach wykładziny dywanowe, których boimy się ze względu na Poli alergie. I pewnie byłabym skłonna zamieszkać w tym domku. Gdyby nie okna i drzwi. Do domu można się dostać trzema wejściami- głównym, od ogródka i od garażu. Wszystkie takie, że można by je wywalić mocniejszym kopnięciem. W stare drewniane ramy okienne, wmontowane są aluminiowe brzydkie okna, kompletnie nieszczelne. Zwyczajnie bałabym się tu mieszkać. Dom oczywiście nieogrodzony. Taki stary domek, no:)
zobaczcie, tu jest 18 zdjęć. na fotach wygląda niestety lepiej niż na żywo.
http://picasaweb.google.com/VillageLivingLLC/650954thNE#

piątek, 3 grudnia 2010

miasto i miasto, czyli o szukaniu nowego miejsca do życia

Mieszkamy teraz w prawdziwym mieście. Takim prawdziwie żywym. To życie widać tu na każdym rogu. Normalni ludzie, normalne chodniki, normalne sklepy, normalne knajpy. Widać tu świrów, studentów, żebraków z kartonami na skrzyżowaniach, matki z dziećmi, starych, młodych. Ktoś czeka na autobus, ktoś spaceruje z psem, ktoś żuje kanapkę ze Starbucksa. Są tu piękne wysokie drzewa, stare domy, nowsze kamienice, urzędy, skwerki, kręte uliczki, ładniejsze i brzydsze zakątki. Wiemy na 100%, że właśnie tutaj chcielibyśmy mieszkać. Wiemy też na 100%, że tutaj mieszkać nie będziemy.
Musieliśmy wybrać miejsce gdzie dobrze żyje się z dziećmi.
Bellevue można by potraktować jako jedną z dzielnic Seattle, chociaż jest to oddzielne miasto. Jest nowocześnie, bezpiecznie, wygodnie. I zero klimatu:( Ale to właśnie tutaj jest najwięcej dobrych szkół i przedszkoli. I z tego co nam mówią tubylcy, to jedyna okolica, gdzie bez obawy można posłać dzieci do publicznych placówek. Jest też duży wybór szkół prywatnych, o różnych profilach i różnych pedagogikach. Mieszka tu wielu obcokrajowców i tutejsze przedszkola są nastawione na bezbolesną adaptację dzieci nie mówiących po angielsku.
Ale...no sam plastik:(  Sterylne budynki, drogie fury, różowe blond barbie z toną silikonu, wypicowani panowie w białych spodniach.
Od trzech dni, szukamy lokum już tylko tutaj. Znamy chyba wszystkie apartamentowce, osiedla i domy w okolicy. I codziennie to samo. Wyjeżdżamy stąd z przekonaniem, że to jest nasze miejsce, że tu będziemy żyć, że znaleźliśmy mieszkanie. I myślimy pozytywnie znając wszystkie plusy Bellevue. Jesteśmy spokojni i pogodzeni z faktem przez całą drogę powrotną. Wjeżdżamy do "naszego" Capitol Hill i po przejechaniu paru ulic, powdychaniu przez pięć minut tutejszej atmosfery, Marcin wyciąga komórkę i nerwowo zaczyna znowu przeglądać oferty mieszkań w Seattle:) Wracamy do domu i szukamy innych domów. Znajdujemy 5 kolejnych w różnych częsciach miasta, po czym szybko dochodzimy do tradycyjnego wniosku, że jednak tylko Bellevue. Rano wracamy do tego sztucznego miasteczka, oglądamy po raz czwarty ten sam apartament, cieszymy się że to jednak "to", a w drodze powrotnej Marcin znowu odpala portale z ofertami wynajmu....
Postanowiliśmy że jutro podejmiemy ostateczną decyzję. Jutro, czyli w sobotę.
Trzymajcie kciuki:)

pudelek.seattle

Widziałam trzy ładne Amerykanki. Trzy.
Wszystkie pracowały w Leasing Office apartamentowców, w których oglądaliśmy mieszkania.
Nie wiem jeszcze gdzie pracują inne ładne, ale po ulicach to one nie chodzą. Tak bardzo nie chodzą, że już trzeciego dni zwróciłam na to uwagę. Faceci mają się tutaj zdecydowanie lepiej. I nie da się nie zauważyć, że zarost jest a la mode. Większość młodych facetów w naszej dzielnicy ma brodę, wąsy lub w zestawie.
W ogóle, bycie modnie ubranym jest tu chyba dosyć proste. Wystarczy mieć brązowe lub szare ciuchy. A najlepiej pół na pół. Niezależnie od płci.
Mamy też z Marcinem inną wspólną obserwację. W tym roku, projektanci zapomnieli o wylansowaniu okryć wierzchnich. Kurtki, bluzy, płaszcze...no cokolwiek co można by założyć przy temperaturze np. +5 stopni lub przy -2 stopniach. A może to taki tutejszy sposób na czarowanie pogody? Na zasadzie "nie założymy kurtek, to zima nie przyjdzie". Kurtki zimowe mamy ja, Marcin, Zoja i Pola. Poza tym, krótki rękaw rządzi!
Wracając jeszcze do Amerykanek, to na ulicy zdecydowanie najlepiej wyglądają Azjatki. Zgrabne, zadbane i świetnie ubrane. Aż miło popatrzeć.
I miałam tego nie pisać, ale muszę. Ten modny zarost dotyczy też nierzadko kobiet. Z przerażeniem myślę o tym, jaki wpływ miało na to amerykańskie jedzenie :).

środa, 1 grudnia 2010

tajemnice miasteczka Twin Peaks...

Dzisiaj o 11.00 dojechałam do Ameryki.
Airbus A330 nie miał takiej mocy jak wypożyczona Kia Soul;)

Odwiozłyśmy rano Marcina do biura. BTW, to skandal, że on musi pracować, kiedy nam inni sprzątają sprzed nosa najlepsze domy i samochody. Ale podobno czasem musi.
Czułam lekką ekscytację, bo jechaliśmy do Snoqualmie. Czyli miejsca akcji Miasteczka Twin Peaks. Ja nie wiem co było takiego w tym serialu, że po dwudziestu latach, na samo wspomnienie czołówki i muzyki, mam ciary i chęć schowania głowy pod koc.
Trasa, z kilometra na kilometr, coraz bardziej widokowa. Kolorowe jesienne lasy, w tle ośnieżone góry i białe chmury ścinające wierzchołki drzew. Wjeżdżając do miasteczka, już kompletnie zapomniałam o Laurze Palmer i o tym, że miałam drżeć z podniecenia i strachu. Przepiękne miejsce. Nareszcie poczułam że jestem w Ameryce. Nie wiem dokładnie co tam jest takiego, ale taka była moja pierwsza myśl. Pamiętacie ten wodospad z czołówki Twin Peaks? Szybko wyrzuciłyśmy Marcina pod biurem i pojechałyśmy zobaczyć to z bliska. Snoqualmie Falls. Już z parkingu słychać było potężny szum wody. Kilkanaście metrów przed tarasem widokowym musiałyśmy założyć kaptury na głowę, żeby nie zmoknąć od mikroskopijnych kropelek wody. Do tej pory nie rozumiem skąd ten "deszcz", bo sam wodospad był bardzo daleko. Jak już doszłyśmy do punktu, z którego widać było wodospad, prawie straciłam przytomność. Odezwała się moja fobia i lęk przez rzeczami ogromnych rozmiarów. No bardzo zabawnie by było, gdybym tam padła plackiem ku przerażeniu dziewczyn. Policzyłam do dziesięciu, wzięłam głęboki oddech i udawałam, że mnie to nie rusza. Nogi miałam jak z waty. To było coś porażającego. Wysokością wodospadu, głębokością koryta rzeki. Wszystko tak wielkie...jak na Amerykę przystało:) Ok, jest to piękne miejsce. Ale ja nawet nie umiem o nim myśleć, bo przeraża mnie pięć razy bardziej niż Laura Palmer, jej pamiętnik i całe miasteczko razem wzięci.
Szkoda mi było jednak wracać od razu do Seattle, więc pojechałyśmy na przejażdżkę w góry. Kręta, wąska droga, po obu stronach gęsty las. I coś niebywałego, czego nie widziałam nigdzie indziej. Całe pnie i gałęzie drzew porośnięte zielonym, niemal fluorescencyjnym, mchem. Robiło to wrażenie filmu science-fiction. Im dalej, tym bardziej nieswojo mi było, więc zawróciłam do Snoqualmie, żeby poszukać słynnej Twede's Cafe i przypomnieć sobie po co tam przyjechałam.

no i znowu nie mam zdjęć i muszę Wam polecić google oraz hasło "Snoqualmie"...

poniedziałek, 29 listopada 2010

Tydzień

Tydzień temu lądowaliśmy w Seattle.
Nadal nie czuję, że zmieniłam kontynent. A tym bardziej, że jesteśmy tu na dłużej. Codziennie rano budzę się z myślą "czy to już dzisiaj zacznę strasznie tęsknić?". Pewnie nie zacznę zanim do mnie nie dotrze, że nie jesteśmy tu na wakacjach.

W mieście wiecznego deszczu, przez ten tydzień, padało 2 godziny. W nocy.
A to przecież najbardziej deszczowa pora roku! Nadal nie wyjęłam kaloszy z walizki.
Jeszcze tydzień bez opadów i zacznę wierzyć w to co mówią mieszkańcy Seattle. Że wymyślili ten deszcz, żeby odstraszać rozważających zamieszkanie tutaj:)

Marcin pojechał do pracy. Dzisiaj rezyduje w Twin Peaks.
A my się obijamy w domu.
Dziewczyny wyciągnęły z walizki klocki i zgodnie budują. Pola właśnie opowiada jak to wczoraj była na działce u babci Wandzi. Tia...
Chyba się wybierzemy na spacer po okolicy. Może przyniosę z tej wyprawy jakieś zdjęcia. I mleko do kawy. Kawa. Tęsknię za Nescafe Espresso, bo tutaj tylko Classic i niewiele poza tym. W kuchni stoi jakiś ekspres do kawy, ale tak jak zmywarki, udaję że go nie widzę. Za to oswoiłam pralkę i suszarkę. Wow! To coś dla mnie. Rozwieszanie prania, macanie go co pół dnia, potykanie się o suszarkę, zdejmowanie z niej ciuchów, to to z czym się rozstaję z dziką rozkoszą!

A dzisiaj na sniadanie jadłam tosty z serkiem wiejskim- prawie jak Piątnica, serio serio.

Zoja i Pola

Dziewczyny dochodzą do siebie po pierwszym ataku alergii.
Winowajca, płatki owsiane, wyeliminowany. Muszę poszukać innych, nieuczulajacych, bo bez płatków jak bez ręki.

Chyba im się tu podoba.
Pola, codziennie, na hasło "jedziemy szukać domu!", wali ręką w kanapę i krzyczy : kce taki domek! Bardzo szybko oswoiły wszystkie kąty i czują się jak u siebie. Dzisiaj pierwszy raz, Zoja, porównując coś z Kabatami, powiedziała : u nas, nie na Kabatach. To pewnie dobrze. Chociaż mnie się gardło ścisnęło.
Często wspominają przedszkole i opowiadają o rzeczach, o których nigdy nie mówiły. Dzięki temu poznaliśmy nowe mantry z jogi, jakieś niesłyszane wcześniej piosenki, choreografie. Śpiewają na okrągło i tylko po angielsku. I rysują, rysują, rysują... Poza tym, Zoja Poli objaśnia różne sprawy.
-Zoja, zalaz psijdzie do nas Zuza, amochodem! mówi Pola, patrząc przez żaluzje na ulice.
-Co ty mowisz! Zuza nie przyjdzie do nas.
-Nie? Cemu? Psijdzie!
-Pola, Zuza tu nie mieszka. Jesteśmy w Ameryce. To jest na końcu świata!

Dużą frajdę sprawia im jeżdżenie po mieście, gdzie ulice są tak strome, że czasami się zastanawiam czy to możliwe, żeby zjechać bezpiecznie. Przy każdym zjeździe, słychać z tyłu radosne podwójne "Ziuuuuuuuuu!!!!!"
Nie pisałam chyba jeszcze jaka niespodzianka nas spotkała w środę po przyjeździe. Dostaliśmy świąteczno-powitalną kartkę z Polski ! Stała się relikwią. Dziewczyny każą ją sobie czytać po kilka razy dziennie. A do namalowanego na niej Mikołaja już kierują swoje prezentowe modły. Monika, Łukasz, buzi!:)
Dzisiaj, Zoja rozmawiała przez Skype ze swoją przyjaciółką Zuzą. Głównie stroiły głupie miny. Ale już się doczekać nie mogę ich prawdziwych rozmów.

Dosyć uciążliwie objawia im się jetlag. Budzą się codziennie o trzeciej lub czwartej nad ranem i mają tysiąc pomysłów. Siku, tulić, jeść, rysować... Najczęściej kończy się to dziką awanturą. Co noc zastanawiamy się, kiedy do naszych drzwi zapuka policja. Koniecznie w lustrzankach i z wąsem!;)

o wąsach napiszę w oddzielnym poście:)

niedziela, 28 listopada 2010

bez zdjęć

mimo, że chciałabym robić zdjęcie co pięć metrów.
Mówię Wam, jak tu jest ładnie!
Wczoraj, przejechaliśmy się po naszej dzielnicy i zakochaliśmy się w tym miejscu jeszcze raz.
W połączeniu z jesienny słońcem i muzyką z lat 60, to miejsce przeniosło nas w inny świat, znany tylko ze starych amerykańskich filmów. Ech...Będziemy się napawać tym klimatem przez miesiąc, a potem wracamy do real life. Wiemy już na 100%, że nie jest to miejsce do życia z dziećmi i pogodziliśmy się tym.
Ale strasznie fajnie jeździć codziennie tymi ulicami i patrzeć na specyficznych ludzi, domy, bary, sklepiki.
Obiecuję dużo zdjęć, jak tylko się ogarniemy.

Od wczoraj intensywniej szukamy domu.
Po pierwszym dniu, wiedzieliśmy już przynajmniej gdzie na pewno mieszkać nie chcemy. Dzielnica alla murzyńska nie przypadła mi do gustu:). Wczoraj oglądaliśmy domy "na złodzieja", czyli wdrapując się po płotkach i zaglądając do środka przez okna. Nawet udało nam się ustrzelić parę fajnych domów i townhousów, ale później się okazywało, że okolica jest właśnie "murzyńska". No straszna królewna ze mnie wyszła przy tej okazji :)) Chociaż ostatecznie, Marcin przyznał mi rację.
Przenieśliśmy więc poszukiwania w rejony droższe, nowocześniejsze i bardziej europejskie.
Całe szczęście robiło się już ciemno, bo metoda "na złodzieja" mogłaby nas tu kosztować trochę więcej niż zdziwione spojrzenia sąsiadów. Powrót do domu mieliśmy bajeczny- wreszcie zobaczyliśmy nocną panoramę Seattle.  Dobrze że wszyscy widzieli "Bezsenność w Seattle" i nie muszę szukać odpowiednich słów, żeby to opisać. Naprawdę robi wrażenie!
Dzisiejsze oglądanie rozpoczęliśmy od kulturalnego już zwiedzania od środka, apartamentu na Mercer Island, przepięknej zielonej wyspie. Przy tej okazji, Pola prawie straciła górne jedynki w melexie wiozącym nas pod to mieszkanie. Mieszkanie w domu z 1949 roku! Myśląc o mamie, od razu stwierdziłam, ze to dobry rocznik i dobry znak:) Nie pomyliłam się, bo apartament piękny i z duszą. Cały w bieli, z długim korytarzem. Taki, że aż chciało się głaskać ściany. Niesamowite, ale od pierwszej minuty przenosił w lata 50, mimo ze poza ścianami, wykładzinami, szafami wnękowymi i urządzoną kuchnią, nie było w nim nic. Niestety-bez balkonu, z maleńką kuchnią i taką samą łazienką. Nie dla nas, ale wiem, że często będę tam wracała myślami. Zaczarował mnie.
Później obejrzeliśmy bardzo przyzwoity townhouse, z piętrem, małym tarasem i niepotrzebnymi trzema łazienkami. To miejsce będziemy rozważać. Szczególnie, że przy tej samej ulicy są dwa przedszkola. Okolica mnie nie urzekła, bo przez pobliskie centrum handlowe, taka trochę... murzyńska, hahaha!

Tak mniej więcej, co pół dnia, zmieniają nam się koncepcje.
Przyjechaliśmy tu z myślą o tym, że chcemy dom z ogródkiem. Jednak perspektywa koszenia, naprawiania rynny, odtykania rur itp, przeniosła nas w temat townhousów, które zazwyczaj są obsługiwane przez tzw. menagement. Niestety już widzimy, jak trudno znaleźć fajny townhouse z trzema sypialniami, a własnie na tylu nam zależy. No to może jednak apartament, bo zaczęło nam zależeć na droższej dzielnicy, gdzie domy 3beds przekraczają nasze możliwości finansowe. Ale apartamenty z 3 sypialniami, to już w ogóle rzadkość i tak dalej...
No to jutro/pojutrze jedziemy oglądać apartamenty, bo może dwie sypialnie nam jednak wystarczą :)

Wczoraj myślałam sobie o tym, jak to będzie kiedy pierwszy raz zatrzyma mnie tu policja. To też znam z TV, więc miałam swoje wyobrażenia, a co! Długo czekać nie musiałam. Kiedy w lusterku zobaczyłam  migające koguty, zjechałam na pobocze i cała w napięciu czekałam co dalej. I wiecie co? Skandal! Policjant wcale nie miał lustrzanek i czarnego wąsa alla Freddie Mercury! Okrutnie się rozczarowałam miłym blondynem, który uprzejmie poinformował mnie, iż przekroczyłam prędkość dwa razy i po przejrzeniu dokumentów, udzielił mi tylko pouczenia.
Przy okazji obalam kolejny mit pt. "W Ameryce jeżdżą jak ciule, zwariować można od tej ślimaczej prędkości". Tak samo prawdziwe jak "W Ameryce kupisz wszystko za grosze, a żarcie nic nie kosztuje". Mhm, jasne. W każdym razie, nie w Stanie Washington.

piątek, 26 listopada 2010

no to blog!

Macie rację.
Tak będzie prościej.

Wklejam hurtem moje dotychczasowe relacje.
Zero korekty.
Niech będzie tak jak było. Z błędami rozgrzeszonymi przez jet lag, pośpiech, niewyspanie i zwykłe niechlujstwo;)
Obiecuję, że jak się trochę ogarniemy, będzie ładniej, ze zdjęciami.

PONIEDZIAŁEK

Seattle przywitało nas zamiecią śnieżną.
Niebywałe na tutejsze warunki- miasto stoi, ludzie kręcą filmy komórkami.
Pierwszy dzień śniegu. Na lotnisku, facet sprawdzający paszporty, powiedział "Poland? Welcome home!"

Sam lot bardzo ok.
Jak na 10-godzinną podróż Frankfurt-Seattle, dziewczyny spisały się super. Niestety prawie nie spaly w samolocie, przez co my róznież:/ Najcięższe były lotniska i przejścia, bo już sam bagaz podreczny nas przerastał. A kiedy musielismy ogarniać fizycznie 6 waliz, 3 kartony, 2 wielkie torby "podreczne", 2 foteliki + dziewczyny i ich walizki.....uch, sama juz nie wiem jak to sie wszystko udało bez ofiar w ludziach. Dziewczyny bardzo dzielnie ciagnęły swoje walizki, no muszę je pochwalić:)
Kiedy już zieleni ze zmęczenia i niewyspania, z całym majdanem dotraliśmy do rente-a-car, to się dopiero zrobiło wesoło. Pan mi wręczył klucze i wskazał samochód na parkingu. Marcin z dziewczynami i bagazem mieli na mnie czekac, az podjadę. Wsiadłam do tego czołgu i....i tyle. zdałam sobie sprawę, ze nie mam pojecia jak ruszyć:))) Zaczepiłam jakas kobiete na parkigu, dzieki instrukcjom której, odpaliłam auto i na trzęsąca sie jak galareta ruszyłam. Juz po paru kilometrch na autostradzie, nie wyobrazalam sobie posiadnia skrzyni biegów:) Szczególnie, że stalismy w kilkukilometrowym korku, gdyż "zima zaskoczyła drogowców"

Mieszkamy przez ten pierwszy miesiąc w bardzo klimatycznej dzielnicy, Capitol Hill.
Czujemy sie jak w starym filmie Woodego Allena:) Ulice, mieszkanie, widoki, wszystko nas przenosi w tamte klimaty. Jest naprawdę ok. Nastoje nam dopisują. Dziewczyny śpią od lotniska, wiec wrazeń jeszcze nie mają. Bardzo liczę na to, że pośpią do rana.
A ! byłam juz na pierwszych zakupach! Bo jeśc i pic trzeba. W tutejszych mini-marketach nie ma mąki, ot takie spostrzezenie:) Na pierwszy amerykanski posiłek były penne z pomidorami i cebulą. Bez przypraw, bo nie było nic w sklepie. A sklep w którym planowalam większosc zakupów był niedostepny bez łańcuchów na koła:)))
Z róźnic jeszcze, to kierowcy bardzo chętnie wpuszczają przed siebie zmieniajacych pas:)

...no i siedzę juz na innej kanapie, ale ja nadal jestem!!! 



WTOREK, 5.00 rano

nescafe z mlekiem, herbata malinowa, owsianka z mlekiem sojowym
nasypałam brązowy cukier do naszej "cukiernicy rodowej"
prawie jak w domu:)

dziewczyny szaleją
ulice zasypane-nie ruszymy się z domu
a mieliśmy pojechac wymienic samochod na mniejszy
Marcin miał sie przywitać w Twin Peaks (częśc firmy mieści się w miejscu gdzie kręcili)
ja miałam dojechać do PCC , marketu eko, zeby zakupy zrobić
czy tutaj nie znają odsnieżania ulic???:)))))))
dziewczyny czekają aż się zrobi widno, żeby popatrzeć na śnieg za oknem
mieszkamy na wzgórzu. z uliczki obok mamy widok na panoramę miasta
wczoraj wieczorem, widok zapierał dech.

ach, jaka wygodna ta nowa kanapa;)


choroba, jednak musimy jechac oddac ten samochod
ekhem, no zobaczymy:)))
śnieg juz nie sypie
ale bialo po horyzont


przezabawna jest dla nas ta zimowa tragedia w Seattle:)
śnieg padał jeden, tylko jeden dzień.
ludzie nie chodzą do pracy, knajpy pozamykane, drogi puste, połowa ulic w naszej dzielnicy zamknięta. Na stromych, zamknietych, zaśnieżonych ulicach, ludzie urządzają sobie zjazdy na kartonach. Połowa z tych kilku samochodów jezdzących po miescie ma łańcuchy na oponach. Ale fakt, odśnieżanie ulic jest tu najwyraźniej nieznane. Posypywanie chodników piaskiem czy solą też nie. Więc przejscie kilkuset metrów, bez złamania kończyny, jest nie lada wyczynem.
Dzisiaj jest -7. Zimowe ciuchy też tu muszą być rzadkoscią, bo widujemy ludzi ludzi w rybaczkach i klapkach. Nietęgie mają miny. 


ŚRODA

Wczorajszy dzień rozpoczął się bajkowo.
Piękne słońce, biały śnieg i poczucie że wszystko jest fajniejsze niz się spodziewaliśmy.
Mieliśmy zaplanowany rajd do sklepach eko, w celu nabycia czegoś jadalnego.
Mieszkamy w jednej z centralnych dzielnic, gdzie zaopatrzenie małych sklepów spozywczych przyprawia nas o mdłości:)
Ale najpierw musieliśmy zamienić wypożyczalni samchód. Ten kombajn (swoją drogą, boski! Toyota Sienna- rozważamy zakup) wynajęty na pierwszy dzień, musielisy oddać i wziąć mniejszy. Firma nam poskąpiła na duże auto na dłużej:) No i tam czekała nas niemiła niespodzianka. O ile pierwszego dnia, człowiek wydajacy nam samochód, złamał zasady i dał nam samochód, tak wczoraj juz był kierownik, który przepisów złamać nie mógł. Chodzi o to, że osoba której sie wynajmuje samochód, musi posiadać dwie rzeczy: prawo jazdy i kartę kredytową. Ja posiadam prawo jazdy, Marcin posiada kartę. Zadne z nas nie ma obydwu. Koniec tematu. Samochodu nie dostaniemy. Nie ma znaczenia voucher, wczesniejsza opłata z góry itp. Sorry, I understand your frustration, but... Zostaliśmy się na lotnisku pod miastem, z fotelikami i lalkami, bez samochodu.
Wrócilismy taksówką do domu. Dziewczyny nigdy nie były takie grzeczne w samochodzie. Zapewne miał na to wpływ turban i wielka broda taksówkarza;)
W sprawie jedzenia zostalismy na łasce pobliskich "żabek".
Oby do wieczora. Czekamy na chłopaka z firmy Marcina, który wraca dzisiaj z wakacji i wynajmie samochód na siebie.

W jednym sklepie była mąka!:)
i włoskie pesto, ha!
a wczoraj na kolacje była nawet zupa jarzynowa.
poza tym, trochę głodujemy:)))

Nasz śliczne mieszkanko zamieniło sie juz w pobojowisko.
Dziewczyny radosnie wybebeszaja walizki, w celu znalezienia kolejnych zabawek.
Chyba nasz plan rozpakowania jak najmniej, żeby przeprowadzka była prostsza, był nierealny:) 

Po pierwszej wizycie w supermarkecie
Wiele się można dowiedzieć po 40 minutach w takim miejscu:)

Pierwszy, przyziemny, nieprzyjemny wniosek: jest drogo.
Niech no jeszcze ktoś mi powie, że w USA żarcie to taniocha.
"ha! ha! ha!" jak mówił Alf.

Atmosfera zakupów zaskakująca.
Ludzie się do siebie uśmiechają. Co chwila zza półek słychać wybuchy śmiechu. Nie ma wyścigów do kasy. W kolejce do kas ekspresowych nie ma cwaniaków z wózkami pod sufit. No łał :) Zastawiłam wózkiem, na dłuższą chwilę, półkę z płynami do zmywarek (byłam skupiona na sąsiadniej półce z płynami do naczyń, bo mimo iż mamy zmywarkę, to jednak przyzwyczajenie drugą naturą). Uśmiechnięta blondyna w rozmiarze XXXXXXXL przeprosiła mnie za to, że mi chce lekko wózek przesunąć. Drugiej blondynie w rozmiarze XS zastawiłam wózkiem całą alejkę. Uśmiechała się jeszcze szerzej i serdeczniej. What a wonderful world!:)

A baton Mars nazywa sie tutaj Milky Way, buahaha, ale wymyślili!:)))

Aż mi było wstyd, kiedy wjeżdżając na miejsce parkingowe, które upatrzył sobie wczesniej ktoś inny, spodziewałam sie bluzgów z okna. Pan się miło uśmiechnął, machnął reką i znalazł inne miejsce. Oczywiscie nie wjechałam mu specjalnie, tylko byłam nie zauważyłam że też czeka!

jednym słowem: nice :)

cZWARTEK

A co wy tam jecie ???

Pytanie całkiem uzasadnione, jesli dotyczy rodziny żywieniowych popaprańców emigrujących do krainy legendarnie syfnego żarcia.
No więc dajemy radę.
Do tej pory kuchnia wydała takie dania jak: owsianka z mlekiem sojowym, penne z sosem pomidorowo-cebulowym, languini z pesto, chrupiące płatki na mleku ryżowym, zupę jarzynową, brokuły z wody, naleśniki z jablkiem i naleśniki z farszem z cebuli, pomidorów i ciecierzycy. Za chwilę dołączą muffinki owsiane z gorzką czekoladą.
Z braku blendera, dzisiejszy farsz do nalesników był made by widelec. Dało się.

Nie dotarłam jeszcze do sklepu sticte ekologicznego.
Wczoraj odwiedziłam market Safeway, gdzie obok standardowych rzeczy, na półkach sporo modnych tu produktów "organic". Są to organiczne odpowiedniki tego co w kazdym sklepie. Więc po bardziej wyszukane specjały musze sie wybrać do jakiegoś PCC, Whole Food, lub innej sieci sklepów eko. Będę polowała na mąkę żytnią (pieczywo trzeba zacząć produkować), mięso, oraz chętnie dam się zaskoczyć czymś czego jeszcze nie wymyśliłam.

bardzo brakuje mi tarki do warzyw!
IKEA mnie jutro nie ominie:)

prezentuję dzisiejsze naleśniki z białkiem w postaci cieciorki
+ akcent amerykański. Ketchup! Organic :)))
nieskromnie przyznam, że były przepyszne;)

[
farm6.static.flickr.com]


Dziecko w sklepie z cukierkami

To o mnie. W markecie eko.
Czyli znowu będzie o jedzeniu!

Pojechaliśmy dzisiaj obejrzeć jedną z dzielnic, którą od zawsze nam wszyscy polecają jako idealną do życia z dziećmi. Europa. Tutaj to juz kompletnie nie czujemy, ze jesteśmy w USA. Miejsce ok, ale o tym nie dzisiaj.
Przypadkiem trafiliśmy na otwarty, mimo Swięta Dziękczynienia, market Whole Food, czyli jeden z tych, z którymi wiązałam duże nadzieje. Od wejścia zrobiło mi się lepiej. Juz z daleka, mój radar podpowiadał mi, że nie wyjdę stąd z butelką wody mineralnej. Ach jak bardzo się nie myliłam! Nie wchodząc w nudne szczegóły, wyszliśmy obładowani- mięsem, mąkami, warzywami, rooibosem itd.
Mam mąkę żytnią na zakwas do chleba, trallala! Jutro wstawiam.
To faktycznie świetna dzielnica dla nas ;)


PIĄTEK

muffiny owsiano-bananowe z gorzką czekoladą:)


pierwsza próba z backing soda
ilość trafiłam
ale to jednak soda której nie lubię:/

no i niestety
brzuchy szwankują
dziewczyny okupują oba sedesy przez całą dobę

jedziemy oglądać kolejne domy

godz. 19.00
do góry nogami

19.00 sie zbliża, a ja moglabym iść spać
to juz standard
dziewczyny mnie budzą o 5.00, chodzą spac przed 19.00
ok, to nadal nie powód, żebym chodziła spać z kurami
zrobiłam sobie kawę i próbuję pracować
oczy na zapałki, co chwila odpływam
niech mi to już przejdzie, bo nie mam kiedy korzystać z życia bez dzieci
spokojnie popracować, popisać, poodpowiadać na maile, pw...no nie mam kiedy, bo śpię!
mięliśmy dzisiaj plan, żeby obejrzeć kilkanaście upatrzonych domów
cały dzień w domu :/
dziewczyny co chwila biegają na sedes. Zoja w pakiecie ma jeszcze gorączkę i się słania.
do bani. jeden dzień w plecy. a czas ucieka...
mamy 11 dni na kupienie samochodu i 3 tygodnie na rozpoczęcie przeprowadzki.
a tu jeszcze nagle weekend wyskoczył! kompletny brak wyczucia sytuacji...