poniedziałek, 28 lutego 2011

prosto, lecz niełatwo być kretynką

Bardzo prosto.
Wystarczy musieć komunikować, w języku którego się nie zna.
I niełatwo. Ja od trzech miesięcy nie umiem się przyzwyczaić do tej roli.
Jestem kretynką dzień w dzień.
Jechałam tu ze świadomością, że ludzi nieznających naszego języka, a którzy jednak próbują i tworzą nową gramatykę, słownictwo, składnię, odbieramy jako mniej inteligentnych. Oj tak. Widzę to na twarzach moich codziennych interlokutorów...
Sytuacje sklepowe opanowałam. Niedługo będę mistrzem niekończących się wymian o charakterze uprzejmościowym. Czasem jeszcze jakiś kasjer zaskoczy mnie nieznanym pytaniem, ale zazwyczaj "no, thank you" załatwia sprawę.
Bardzo nie lubię być kretynką w przedszkolu u dziewczyn. A jestem nią, od poniedziałku do piątku. Czasami Miss Katie mogłaby mi darować te dodatkowe pytania. Szczególnie te o Marcina. O nim ma zdecydowanie lepsze zdanie! Pewnie dlatego tak często wypytuje mnie o jego zdrowie, pracę tiu tiu tiu:)
A ja wtedy y e a yyyyyy. A mąż taki inteligentny....i dzieci takie rezolutne....
Pamiętam noc po drugim dniu dziewczyn w przedszkolu. Spałam może godzinę. Przez resztę nocy, trenowałam wyjaśnianie Miss Katie zachowania Zoi, które ją zbulwersowało. A żeby jej to wytłumaczyć, musiałam zahaczyć o kilka wątków, bez których wyjaśnienie byłoby niepełne. Rano już nic nie pamiętałam i od nowa układałam w głowie zdania, przez całą drogę do przedszkola. A sprawa była poważna i bardzo mi zależało, żeby Miss Katie zrozumiała w czym rzecz. Zrozumiała. Że matka Zoi coś ściemnia, żeby niewychowane dziecko wybielić. No niesłychanie mi się to udało!
Po kilkunastu drobnych byciach kretynką, zawsze przychodzi takie, które zakopie mnie w głębokim dole. Tak też było z uaktywnianiem kart bankowych przez telefon. Marcin zadzwonił i na wstępie wyjaśnił, że english żony jest mocno basic i mogę mieć problem ze zrozumieniem pytań oraz odpowiedzią. Niestety, on nie mógł w tym uczestniczyć. A kiedy próbował, dziewczyna zniecierpliwiona prawie krzyczała "nie mogę słyszeć nikogo w tle!". Bardzo się skupiałam, bardzo się starałam, nawet strzelałam odpowiedziami, zadawałam pytania dodatkowe, żeby np. zrozumieć kim jest tajemniczy manager, o którego pytała po raz dwunasty! Nie udało się. Dziewczyna w końcu poprosiła do telefonu Marcina. Ale zanim zrozumiałam, że chce rozmawiać z Marcinem, to na jej prośbę strzeliłam jeszcze parę razy jakąś odpowiedzią od czapy. Przeliterowywałam swoje nazwisko, sczytywałam numery z karty... a ona chciała już tylko porozmawiać z Marcinem. No strasznie niecierpliwa była. Powiedziała tylko, żeby zadzwonić w tygodniu i wtedy będę mogła załatwić to po francusku. Po tej porażce, łzy jak grochy kapały mi do sobotniej zupy i cały weekend miałam spaprany. Odbiłam sobie dwa dni później. Byście usłyszeli  dukanie tego człowieka po francusku! No kretyn jakiś! :)))))))
Moje lepsze samopoczucie trwało krótko, bo tego samego dnia musiałam się stawić z samochodem w serwisie. Oszczędzę Wam szczegółów. Ale bycie kretynką w oczach młodzieńca, w kombinezonie upapranym smarem samochodowym, nie jest najprzyjemniejszą rzeczą jaka mnie tu spotkała. Zwłaszcza kiedy patrzył na mnie wielkimi oczami, przy mojej czwartej próbie przeliterowania poprawnie własnego nazwiska...taka już byłam zestresowana byciem kretynką.

Ale nie poddaję się.
Jutro mnie czeka wizyta u okulisty...

Dla polepszenia samopoczucia, kupiłam sobie dzisiaj książkę w tym niewdzięcznym języku. Z Francją i kuchnią w tle, żeby się nad nią nie zapłakać na śmierć.

środa, 23 lutego 2011

Urodziny prawie okrągłe


Częstujcie się!
Bo więcej imienin, ani urodzin, w tym roku mieć nie będę:)
Dziękuję wszystkim za życzenia, za telefony, za wzruszenia.
Ula, Delie, to był piękny prezent! I jeden i drugi :) Większej przyjemności nie mogłyście mi dzisiaj sprawić.

jak dobrze mieć Was wszystkich.
buzi:)

sobota, 5 lutego 2011

imieninowa konspiracja

"Śpij sobie jeszcze, śpij. Ja im dam śniadanie."
Hmmm...gdybym zapomniała, że mam dzisiaj imieniny, to na pewno już by mi się przypomniało!:)
Posłusznie zasnęłam. Musiałam spać aż do 11.00. Szmery, szepty, uciszanie, "pola zaraz wygada", "nie idź na górę"...
Uwielbiam niespodzianki. 


była jeszcze brioszka, ale zjadłam przed zdjęciami.
A Zoja zrobiła nam pamiątkowe zdjęcie swoim aparatem. Wyglądamy jakoś podejrzanie. Jak z kroniki kryminalnej:)


Teraz znikam w kuchni, żeby się zrewanżować za te słodkości o poranku.















piątek, 4 lutego 2011

Diva Espresso

Czyli mój ulubiony kofiszop, tuż przy przedszkolu dziewczyn.
Myśl o ich Grande Latte pomaga mi rano zwlec się z łóżka.
Uwielbiam ten moment, kiedy wychodzę z przedszkola i już widzę ich szyld.
Zdecydowanie wygrywają w moim rankingu latte w Seattle.
A poza tym, jest tam niesamowita atmosfera dzięki obsłudze, meblom, książkom.
Dzisiaj zabrałam tam pierwszy raz Marcina. Miejsce urzekło i jego.
I długo się śmialiśmy z kartki wywieszonej przy barze
"Dzieciom pozostawionym bez opieki serwujemy espresso i dajemy w prezencie szczeniaczka"

wtorek, 1 lutego 2011

Samotność w Seattle

Marcin poleciał do Bogoty, na trzy dni.
"zostałam sama" znaczy tu zupełnie co innego niż w Polsce. Bo ja tu jestem naprawdę sama. Jakby coś się działo, to mogę sobie zadzwonić do Polski, albo do Kolumbii. Zwyczajnie się boję.
Zawiozłam dziewczyny do przedszkola, wróciłam do domu i już mam tysiącdwieściepiętnaście pomysłów na to, co by się mogło wydarzyć.
Brrrr....
Taka stara, a taka głupia.