niedziela, 30 stycznia 2011

The Children's Museum

Jedno z tych miejsc, które dzieci wspominają bardzo długo. Średnio raz dziennie, któraś pyta, czy jeszcze kiedyś tam wrócimy. Wrócimy na pewno. Chociaż dorośli nudzą się tam okrutnie:) No chyba, że któreś z dzieci postanowi się zgubić na pięć minut, to wtedy rodzicom skacze adrenalina. Pola miała tę fantazję.

Ach, czego tam nie bylo!

Warsztaty lepienia z gliny. Najfajniej było później myć ręce w wysokiej umywalce, stojąc na drabince.



W tym samym Studio of Imagination, można było poczuć się jak prawdziwy artysta. Nie wiem ile czasu Pola spędzila na tym stołku. Dużo.



Zabawa w market była przednia! Nawet ja się dałam wciągnąć. Ale ze mnie piekarzowa. A jaka z Zoi kasjerka! Popatrzcie na tę kolejkę do niej:)



Chwila na banana, bo zbliżamy się do Afryki.



Murzyńska wioska. Fryzjer był odlotowy. Jaki wybór fryzur! Zakład krawiecki też fajny. Jednak najlepsza zabawa jest zawsze tam gdzie instrumenty. A Pola długo stała w tej afrykańskiej izbie i przyglądała się starym butom.



Japonia. Candy Shop, Sushi Bar, automaty. Kto by się nie pobawił.



No i hit dnia. Miasteczko Clifforda. Najlepszą zabawą było roznoszenie poczty po całej Ptasiej Wyspie. Ja w wieku Zojki też chciałam być listonoszem:) To miejsce wspominają najczęściej.



Szukamy więcej takich miejsc, czekając na ciepłą wiosnę...

Strach się bać

Niedzielny wieczór z puzzlami. Siedzimy wszyscy na podłodze u dziewczyn w pokoju i układamy.
Miło jest. Nagle, Zoja wstaje i z szerokim uśmiechem oraz wytrzeszczonymi oczami, zaczyna nam opisywać naszą najbliższą przyszłość:
Pogrobię was! Pogrobię i zakopię w ziemi. A potem wezmę wielki nóż, wykopię w ziemi tunel i zrobię sobie z wami piknik! To będzie taki podziemny piknik. Mniam mniam.Tak, podziemny piknik!
Wybucha diabelskim śmiechem, po czym wraca do układania puzzli z Puchatkiem.

no trochę nam straszno...

sobota, 29 stycznia 2011

Nowy Storydż

Nie każdy mój zaplanowany zakup kończy się taką klapą jak historia z odkurzaczem:)

Nie lubię mebli z określonym, konkretnym przeznaczeniem. Owszem, spać lubię na łóżku i jeść przy stole. Ale stolik pod telewizor, szafka łazienkowa, półka na CD czy stolik kawowy, to rzeczy które omijam szerokim łukiem. Podobny stosunek mam do szafki na buty. Co prawda, mięliśmy już wybrany ten specjalistyczny mebel. Ale ile razy byliśmy w Ikea, tyle razy o nim "zapominałam". Jednak bardzo nam brakowało tego czegoś co uporządkowałoby nam przestrzeń przy wejściu do domu. Zresztą zaczynał mnie już drażnić rząd kaloszy w livingu. Przy jednej ze stu pięćdziesięciu wizyt w Ikea, zobaczyłam mebel, który byłam skłonna postawić w korytarzu. Po przemyśleniu i przedyskutowaniu, okazało się, że będzie idealny. Mało tego, był akurat przeceniony o 40 procent!:)  Musieliśmy jednak zmierzyć korytarz, żeby mieć pewność że się zmieści. Nie kupiliśmy więc tego storydżu od razu. Pojechałam po niego sama, pewnego poniedziałkowego wieczoru...

Wpadam do Ikei 30 minut przed zamknięciem. Poza storydżem mam jeszcze parę drobiazgów na liście. Zdążę. Muszę tylko sprawdzić czy mój przeceniony mebel jest jeszcze dostępny i pod jakim numerem leży w magazynie. Po drodze wrzucam do żółtej torby koce i poduszki do przedszkola, jakieś gary i inne pierdoły. Ale cały czas w nerwach, czy mój storydż-idealny-w-to-miejsce jeszcze stoi. Jest! Trallala! Na wystawce stoją nawet dwa. Mam numerki! alejka 50, półka 25... "informujemy klientów, że IKEA jest dzisiaj czynna do 21.00. Prosimy o dokonywanie ostatnich wyborów. za 10 minut zamykamy sklep". Proszę pana, ja mojego wyboru dokonałam tydzień temu i już zaraz będę przy kasie. Biegnę z żółtą torbą po wózek na większe paczki. 46, 48, jest 50. Lecę na koniec alejki pod numer 25. Jest 25, ale półka pusta! Nożeszto! Trudno no. Jakoś przeżyję. W połowie alejki mijam parę. Słyszę, że też szukają półki 25. Chcę ich przygotować na przykry widok pustej półki i uprzedzam że tam no more tego storydżu. Im też smutno. Za chwilę będzie smutno jeszcze jednym. Ale żadne z nas tak łatwo nie odpuszcza. Pierwsza zaczepiam wysokiego przystojnego kawowego i pytam o mój storydż. No tu obok, półka 25. Informuję go, że no more. Zaprasza mnie do komputera i zaczyna klikać. W tym czasie, dwie pary poszukujące podchodzą do sąsiednich komputerów ze swoimi doradcami. Mój pierwszy widzi w systemie, że no more i chyba już nie będzie. Tamci też już wiedzą i odchodzą. Ale nie nie nie, ja się tak łatwo nie dam. A czy nie mogę kupić tego storydżu, który stoi na wystawie? Wysoki kawowy dzwoni. Gada, gada, gada. Pyta mnie czy widziałam. Widziałam nawet dwa! Dalej gada gada gada. Odkłada słuchawkę i już wiem co usłyszę. Niestety, "ona" się nie zgadza. Nie mogą w tej chwili sprzedać niczego z showroomu. Takie przepisy. Ja z przepisami w tym kraju się kłócić nie zamierzam! Więc robię tylko smutną minę, ślicznie dziękuję, życzę kawowemu bardzo miłego wieczoru i idę do kasy. No nic, znajdziemy inny idealny. Już dochodzę do taśmy, kiedy nagle staje koło mnie lekko zziajany kawowy i mówi, że on jeszcze raz pogadał i "ona" mi jednak sprzeda ten storydż. Really? Really?! O thank you so much! Jest warunek. Muszę w ciągu 3 minut wrócić na dział sypialnie z dużym wózkiem. Kawowy każe biec za nim i pokazuje mi gdzie stoją te wózki. Dziękuję mu jeszcze trzy razy i biegnę z powrotem. Za szybko, bo gubię torebkę, z której wypada mi komórka w trzech kawałkach. Zbieram, wrzucam kawałki do torebki i pędzę dalej.  W tym momencie słyszę z głośników znaną mi już pożegnalną piosenkę Goodnight Sweetheart Goodnight. Szit, gdzie ten cholerny dział sypialnie?! Znam tu już przecież wszystkie skróty. Sklep pusty, kołysanka znacząco rozbrzmiewa, a ja biegam z tą platformą na kółkach i już widzę jak mi storydż przepada. Jakaś pani w żółtym wdzianku układa poduchy. Pytam którędy na sypialnie. Zabija mnie wzrokiem i informuje, że sklep już zamknięty. Jasne. O 21.00 ich lukrowana uprzejmość i amerykański uśmiech idą spać. Ale tam czeka na mnie ktoś i mebel! Z łaską pokazuje kierunek. Odkrywam, że na tej platformie można jak na hulajnodze. Tak jest szybciej, ziuuuuuu. Uff, są sypialnie! Krzątają się trzy "one". Podbiegam do najstarszej. Wie o co chodzi, czyli to "ona". Pokazuje mi mój storydż i idzie do komputera wydrukować jakąś specjalną kartkę dla kasjera. Wręcza mi ją, ja jej bardzo bardzo dziękuję. Odchodzi, a ja stoję i nie wiem co mam zrobić. Ja tego nie jestem w stanie oderwać od ziemi! Stoję jak ta sierotka i nagle wyrastają przede mną równie spóźnieni Romeo i Julian. Pytają czy pomóc. Really? Really?! Nie bez wysiłku podnoszą mój storydż i kładą na platformę. Biegnę slalomem między meblami, zaliczam wszystkie możliwe skróty do kasy, ledwo dyszę. Oby mnie jeszcze w tej kasie obsłużyli, bo ta akcja przecież się drugi raz nie uda. Przez mózg przelatuje mi myśl "jak ja to do samochodu włożę?". Pomyślę o tym później. O, w kasach jeszcze czekają na klientów, bo chłopak uśmiechnięty i pyta jak leci. Leci. Pot po plecach. Ale mówię, że goooood. Szkoda, że to nie sieć marketów QFC, gdzie zawsze przy kasie pytają czy potrzebuję pomocy przy zapakowaniu zakupów do samochodu... Kupiłam. Mam mój idealny-w-to-miejsce storydż. Idę w kierunku parkingu bardzo powoli, bo raz że już nie mam siły, dwa muszę odbyć jednoosobową burzę mózgu. Trudno, najwyżej zostawię storydż na parkingu. No jeśli go nie ruszę, to nie ruszę. W końcu już mi się i tak tak dużo udało, że mogę mówić o sukcesie. Wychodzę na parking, a tam pusto. Żywej duszy. Nikt mi nie pomoże. A przepraszam, stoi jeden samochód. Żółte, sportowe Porsche. Przy nim pani, dobrze po siedemdziesiątce. Usiłuje upchnąć relingi do zasłon. No niestety, ale one są dwa razy dłuższe od samochodu, nie ma szans. "Mamy podobny kłopot, proszę pani" myślę sobie, próbując się jakoś pocieszyć i oderwać na chwilę od własnego problemu. Ok, jej się udało. Relingi wystają przez okno z półtora metra w górę. Ale ona przynajmniej zabierze swoje zakupy do domu... No dobra, chociaż się połudzę, że i mnie się to uda i zaczynam robić miejsce na ten cholernie długi storydż. Odpinam fotelik Poli, składam siedzenie, przerzucam rzeczy z bagażnika do przodu. I już się śmieję sama do siebie, bo wiem, że to wszystko na darmo. Nie podniosę nawet jednego końca tego mebla, a co dopiero wrzucić go do tak wysokiego auta :) Wynurzam się z samochodu, bo zrobiłam w środku już wszystko co mogłam. Obok mnie stoi pani od żółtego Porsche i się uśmiecha... Chyba ci pomogę, bo jesteśmy ostatnie na tym parkingu. Really? Really?! Ale jest pani pewna? Bo to jest bardzo ciężkie. Nikt inny ci nie pomoże, więc muszę dać radę.  Trzy minuty później mam mój storydż idealny w samochodzie. Nawet bagażnik się zamknął. Pani pyta skąd jestem. Z Polski. Aaaa, byłam kiedyś w Holandii! Nie tłumaczę jej już że Poland i Holland to dwa różne kraje. Jest taka miła i tak bardzo mi pomogła. Wzruszona, dziękuję jej najpiękniej jak umiem. Wsiadam za kierownicę i przez 5 minut śmieję się do kierownicy. Nie wierzę, że mi się to wszystko udało!

bardzo sobie cenię to moje szczęście do ludzi:)

A ten kawałek będzie mi się juz zawsze kojarzył z IKEA Seattle.

środa, 19 stycznia 2011

Sen o Warszawie

Nie wierzę w przypadki.
Wszystko ma swój czas, swoje miejsce i swoją kolejność.
W nocy śniło mi się, że spaceruję po nocnej Warszawie. Oświetlonej tak, jak nigdy nie była i nie jest.
Zbudziłam się i szkoda mi było, że to tylko sen i że muszę wstać gotować owsiankę.
Godzinę później dostałam paczkę. Czekałam na nią. Bo z powodu tajemniczych okoliczności, nie doszła przed świętami, a utknęła na amerykańskim cle. Dlatego nadawca mnie uprzedził, że wysłał. Żeby mnie opłatek i pierniczki w połowie stycznia nie zdziwiły:))) Na hasło "Dziewczyny, to paczka od Lili!" lalki mnie obsiadły i z zapartym tchem patrzyły jak drę papiery. Nie będę zdradzała wszystkich sekretów tej cudnej paczki, ale pierwsze co zobaczyłam, to była książka. O Warszawie. Śmiałam się dobre parę minut, myśląc o moim śnie i przeglądając zdjęcia w tej książce:)


Zoja,chodziła cały dzień z tą książką pod pachą i tylko przybiegała co chwilę krzycząc "Mamo, byliśmy tam!".
Skoro pokazałam śliczne pierniczki made by Jagienka (cmok!) to muszę o nich napisać.
Pola się nagle bardzo źle poczuła. Powiedziała, że jest zmęczona i idzie się położyć. Poszła. Za pół godziny przyszła do mnie kuchni, żeby mi powiedzieć, że jej się to zielone do zęba przykleiło. Parę sekund minęło, zanim się domyśliłam o czym mówi i dlaczego ma brudną buzię. Pędem poleciałam do ich pokoju i ... dobrze zgadłam. Pudełko z pierniczkami było puste! Źle się poczuła. Dobre, nie? Jak na 2 lata i 10 miesięcy, to niezły z niej cwaniak.Warszawski:)  Teraz czekamy na reakcje alergiczne i modlimy się o brak plam, bo jutro musi się ładnie zaprezentować w potencjalnym przyszłym przedszkolu:)
To była dygresja. Wracam do snu o Warszawie.
Wieczorem, słuchając z dziewczynami kołysanek na dobranoc, przypomniałam sobie, że Ktoś podarował mi przy pożegnaniu płytę. Czekałam na odpowiedni moment żeby jej posłuchać. I poczułam, że to własnie ten moment. Aż nie mogłam się doczekać, żeby dziewczyny już się kołdrami nakryły. Pobiegłam po płytę, wsunęłam do laptopa i cierpliwie już czekałam aż wszystkie ścieżki się załadują. 16 piosenek. Starych, bardzo starych i kilka trochę nowszych. Wszystkie o Warszawie:)
Piszę o tym i spoglądam na bransoletkę z zawieszką WAW. Dostałam przed wyjazdem:)

Lilek, Tulip, Sis
lowju:)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

bardzo fajny dzień

Musiał być fajny, bo świętowaliśmy.
Jutro rano, Zoja skończy 5 lat.
Ale obchody urządziliśmy dzisiaj.
Rano obudziły nas piski, śmiechy i okrzyki radości. Dziewczyny wstają dużo wcześniej niż my, więc wszystko było przygotowane już w nocy. Balony, kwiaty, kartka z życzeniami, wymarzony prezent i tort w lodówce. O tych kwiatach mówiła od dwóch tygodni:)



Z tortem przesadziłam! Zoja nie ma tak badziewnego gustu:))) Ale zabrałam wcześniej na zakupy Polę i ona wybrała takie pięęękne brokatowe posypki, ach! Poza tym, produkcja tortu zajęła mi jakieś sto lat, bo porwałam się na samodzielne wykonanie "lukru plastycznego". Od paru sezonów bawiłam się kupnym kolorowym lukrem z Tortowni. No i nie mogłam przecież rozczarować Zoi, stawiając przed nią tort bez najważniejszego składnika- paskudnej, słodkiej, gumowatej masy. Więc gniotłam tę masę przez cały wieczór. Ale efekt mnie zaskoczył. Mało, że się udała, to jeszcze była bardzo przyjemna w późniejszym formowaniu. Nas zęby bolały od patrzenia, ale Zoi się oczy zaświeciły:)



Po śniadaniu i prezentach, w ramach kolejnej niespodzianki, pojechaliśmy do Seattle Aquarium.
Co tam wielkie akwaria, niesamowite ryby, ogromne meduzy, kolorowe stwory wodne...Największą atrakcją było moczenie rąk w zimnej wodzie! Oczywiście nie takie bezcelowe. Bo w tej wodzie można było pomacać najróżniejsze jeżowce, ukwiały i rozgwiazdy. Dziewczyny były zafascynowane tym jak "rośliny" łapią za palec, przykleją się, ruszają pod wpływem dotyku. Super zabawa była. Nie było mowy, żeby tam nie wrócić po obejrzeniu całej reszty i jeszcze trochę łapy pomoczyć. A nam się bardzo podobały prześmieszne wydry, które nawet na czas obiadu nie przerwały wariackiej zabawy.







Wizja tortu z gumową powłoką ułatwiła nam wyciągnięcie dziewczyn ze skałek.

Tort, świeczki, Sto Lat, buziaki, oblizywanie kremu z paluchów, śmiechy i zdjęcia.
Trochę nie możemy uwierzyć, że nasza mała Zojaśka ma już 5 lat...








A na koniec dnia, był pierwszy w życiu manicure. Kolorowy! :)

czwartek, 6 stycznia 2011

6 rocznica spaghetti :)

Jak niektórzy wiedzą, bardzo ważna dla nas:)
6 lat temu było spaghetti.
Rok temu było sushi.
A dzisiaj?
A dzisiaj była produkcja klusek do rosołu!


Monika, chcesz przepis?:D

środa, 5 stycznia 2011

piszę

Piszecie "no pisz! dlaczego nie piszesz?". No nie piszę, bo nie mam o czym:) Sprzątanie, pranie, gotowanie...nuda. Ale skoro bardzo chcecie, to proszę.
Dzisiaj na obiad było mięso pieczone z warzywami


a na kolację, drożdżówki z makiem


No i tyle. Serio:)
Poza tym, że tęsknimy za "normalnością". Już wszyscy.
Nie będę smucić.