sobota, 28 maja 2011

Lopez Island-rajska wyspa i weekend inny niż wszystkie


Lopez Island.
Jedna z czterech największych wysp San Juan Island, części archipelagu podzielonego między USA a Kanadę. Leży trochę na północ od Seattle. Można popłynąć promem bezpośrednio z Seattle, lub udać się 100km do uroczego miasteczka Anacortes i stamtąd promem już tylko ok. 30 minut rejsu.
Już sama podróż promem po Pacyfiku, pomiędzy niezliczonymi zielonymi wyspami i wysepkami, zaostrza apetyt na to co nas czeka po opuszczeniu promu. O samej podróży i naszych przygodach po drodze napiszę następnym razem. Ale już teraz zdradzę, że to jakby vacuum cleaner i storydż jednego dnia...
Sama wyspa, boska. Do raju brakowało tylko lepszej pogody. Nie nie, żadna egzotyka, bo to w końcu prawie Kanada:) Takie raczej zapadłe Mazury na Pacyfiku. Ok, orki i kolibry trochę psują porównanie do polskich Mazur. Ale jadąc przez wyspę widać tylko lasy, łąki, pastwiska i drewniane domki. Ogrodzenia ze sznurka, stare sprzęty rolnicze spełniające raczej rolę dekoracyjną, konie, krowy, dziwne dwukolorowe świnie, owce. Zieleń, cisza, spokój, cisza,zieleń, spokój, cisza, cisza, cisza...







Nawet wesoła ekipa 12 dorosłych i dwóch małych wariatek, nie była w stanie zakłócić tej głębokiej ciszy. Mimo, że wcale nie po ciszę tam pojechaliśmy. To był weekend urodzinowy! W wynajętym na tę okazję, pięknym, dużym domu, z prywatną trawiastą plażą i widokiem który przenosił w innym wymiar.
Niesamowite miejsce, bajeczne widoki, świetni ludzie z różnych stron świata, kupa śmiechu, dobre wspólnie przygotowywane jedzenie i wiele innych fajnych rzeczy;) Ach!


Te dwa zdjęcia są pożyczone, bo brakowało takich w moim albumie. Thanks Brian!;)
Widok na dom od strony plaży i widok na plażę od strony domu, o zachodzie słońca w piątek, czyli kiedy nas tam jeszcze nie było, bo...."vacuum i storydż".





Ale piątek, to były przede wszystkim urodziny!
Wieczór taki trochę zapoznawczy, inauguracja jacuzzi pod chmurką, hawajski grill, tort, życzenia, wzruszenia. No i szaleństwo Zoi i Poli. Nie poznawaliśmy naszych dzieci. Gwiazdy wieczoru, z tańcami na salonowych stolikach. Totalnie je poniosła atmosfera luzu i zabawy. Mężczyzn do szalonych zabaw nie brakowało:)

tort by nana, bo nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności!






gospodarze całego zamieszania, czyli jak mówi Pola, Ania i Dzoldan;)




bardzo fajny wujek:) poza zabawą światłem, tańczył, udawał że je ślimaki prosto z ogródka, uczył się pilnie od Zojki polskich słówek, rysował na dywanie itp


Ania, mama wie że pijesz alkohol?!


między jacuzzi a lodówką...

dobrze, że nie widać komu Darren daje te międzynarodowe znaki :)

A od rana, gastrofaza i kolejka do paśnika:) Zapisałam się na wykonanie sobotniego śniadania. 60 naleśników, twarożek cytrynowy, ciepła masa czekoladowa, banany, prażone jabłka, miód, konfitura, kwaśna śmietana, syrop klonowy i z agawy- gdybyście nie mieli kiedyś pomysłu na szybkie śniadanie dla kilkunastu osób, to polecam! Pod warunkiem, że jesteście skłonni wstać 2 godziny przed wszystkimi:))))
Ale jaka przyjemność potem patrzeć na oblizujących palce:)




Jubilat, już od rana grzał nowostare kości.


W sobotnich planach było zwiedzanie wyspy. Nawet nie bardzo wiedziałam gdzie jedziemy. Zatrzymaliśmy się na małym parkingu przy lesie. Coś mi się obiło o uszy, że idziemy podglądać foki. Zielony las i foki...coś mi nie grało. Wąską ścieżką, gęsiego, szliśmy przez gęste krzaki i wysokie drzewa. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy prześwit , za chwilę wysoką skarpę, a ze skarpy widok na  morze, skały i sąsiednią wyspę. No i faktycznie. Na tych skałach, wylegiwały się foki. W oddali na morzu widać było kilka małych statków wycieczkowych.. Ale to nie foki były główną atrakcją tego miejsca. Uzbrojeni w cierpliwość, staliśmy na brzegu urwiska i wpatrywaliśmy się w wodę. Grzbiet pierwszej orki powitaliśmy chóralnym okrzykiem. A potem to był już festiwal grzbietów i okrzyków. Nie były to, rzecz jasna, tresowane orki, więc nie doczekaliśmy się filmowych wyskoków z wody i popisów z piłką. Ale patrzenie na orki w okolicznościach przyrody sprawiało, że sam widok grzbietów robił wrażenie i hipnotyzował.





















Mamo, zobacz jaki skalniaczek:)



Następnym punktem programu była agatowa plaża. Pośród szaraków, wypolerowane przez wodę agaty.
Niby nic. Tylko kamienista plaża. Kiepska pogoda, kamienie i szara woda... Ale to miejsce zamieniło wszystkich w małe dzieci:) Rzucanie kamieniami do wody! Czy może być coś zabawniejszego? Nieeeeeee... Nie ma lepszej zabawy:) Na początek, puszczanie kaczek. Po kaczkach zabawa dnia, czyli 30 minut trafiania małymi kamieniami w jeden duży. Oczywiście w powietrzu. Trwałoby to chyba do wieczora, gdyby Jubilatowi w pewnym momencie nie zaczęła odpadać ręka, bo to on rzucał tym największym:) Ale co tam! Przecież można też celować do czegoś w wodzie. O, spróchniały konar. Bach do wody i kto trafi w niego kamieniem. Konarowi się w końcu znudziło i odpłynął. Że tez wcześniej nie wpadli na najprostszy pomysł...konkurs kto dalej rzuci kamieniem! Fun na kolejne 10 minut :)














Wracając wstąpiliśmy do przydrożnego "marketu". Poza sklepem spożywczym i stacją benzynową, spełniał też funkcje punktu informacyjnego. Przy drzwiach wisiała tablica w dziesiątkami ogłoszeń, zawiadomień, plakatów. W środku, poza tradycyjnym amerykańskim syfem, były też produkty lokalne, takie jak wino, kawa, lody. Lody bardzo smaczne:)







17.00. Beer o'clock!


Po powrocie do domu, czekała na nas w ogrodzie...

i tak się zaczął mój wieczór zoologiczny:)
Gdyż później, spędziłam godzinę w bezruchu na tarasie, starając się uchwycić aparatem kolibry.
Było ich całe mnóstwo. Na tarasie domu wisiały cztery karmniki dla kolibrów. Rzecz dosyć popularna w tej części USA. I kolibry i karmniki. W karmnikach woda z cukrem w odpowiednich proporcjach. Cały dzień można było patrzec na te maleńkie ptaszki. Niestety, ani umiejętności, ani sprzęt odpowiedni, więc zdjęcia kolibrów są jakie są...












Mam niezliczoną ilość zdjęć tych kolibrów.
Były magiczne. Szczególnie w połączeniu z ciszą i tym widokiem.





Wieczorna impreza rozpoczęła się ogromną ilością pysznego spaghetti!



Nikomu nie chciało się wracać. Sprzątaliśmy rano dom i każdy mruczał pod nosem, że wrócimy za rok.
Bo wrócimy. Jesteśmy umówieni:)

przekąska przed drogą...


ostatnie spojrzenie na plażę...


Ania, Jordan, dziękujemy!
W przyszłym roku, dotrzemy jako pierwsi:D




13 komentarzy:

  1. Wow! Ale relacja! Zdjęcia super!
    A miejsce wspaniałe.
    Przypomina mi trochę Irlandię, tę odludną część po której podróżowaliśmy kilka lat temu. Lubię takie klimaty. Tylko kolibrów nie było wtedy:)
    PS I bardzo bardzo podoba mi się ten dom, w którym mieszkaliście.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super relacja i zdjęcia! Naprawdę się wciągnęłam :-)
    Intrygują mnie te świnie... nikt nie mówił Wam o co chodzi z ich kolorystyką?

    OdpowiedzUsuń
  3. Super zdjęcia, miejsce zapewne też :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale świetny weekend! Czekałam na tą relację:) Cudowne jest to miejsce. A ten dom przy plaży...WoW:):)
    Zdjęcie jak rzucają kamieniami,orki, te kolibry...i cała ekipa...nie dziwię się, że wracacie tam za rok:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nana, ja też się spóźniłam, ale już jestem:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak mnie po tej wczorajszej Twojej wiadomosci podkusilo: O, zobacze co wrzucilas na bloga. A tu prrooooszeeeeeee! Swietna opowiesc i zdjecia :) Zaraz przesle Ro i Moni, zeby tez sobie poczytali i popatrzyli na wypadek, gdybym cos ominela w moich relacjach z wyprawy, hehe.
    Z tymi swiniami, to juz wyczailismy, ze to odmiana "Hampshire" :)
    Buzi!
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  7. Piękna historia, pozazdrościć :)

    OdpowiedzUsuń
  8. wszystkiego najlepszego !!! to po pierwsze :)
    po drugie wspaniałe miejsce
    po trzecie fajne zdjęcia w szczególności kolibrów
    po czwarte faja paczka ludzi - bardzo lubie takie imprezy
    ale po piąte i naj naj naj ważniejsze ukłon że 60 naleśników chciało sie tobie smażyć !!! mistrzuniu !!!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Ale fajny weekend! I 60 naleśników, wow! Śliczne te kolibry. Byłam na kamienistej plaży pod Craugh Patrick, z podobnymi szaro-błękitno-białymi kamieniami. Biały, w kształcie jajka przywiozłam Chłopcu Delie:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Powoli kończy się czas, kiedy możesz narzekać na swoje zdjęcia :) Teraz właściwie może to być uznawane za kokieterię.
    Boska wyspa, kapitalna relacja.

    OdpowiedzUsuń
  11. Naprawdę piękne zdjęcia i bardzo ciekawy wpis! Nigdy nie byłam w podobnym miejscu i płonę z zazdrości:) Linka do Twojego bloga mam od naszego ex wspólnego sąsiada poligloty:), z ogromną przyjemnością tu jeszcze zajrzę, bo Twoje opowieści wciągają! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  12. 60 naleśników, co to dla Nany, pfff. :)

    Kasiu, ja jej to samo mówię o zdjęciach, a ona się zżyma ;)

    OdpowiedzUsuń